Majmurek: "Posiedzenie Sejmu przerwane. PiS znów kpi sobie z parlamentu"
Na wniosek klubu PiS na koniec obecnej kadencji Sejmu czeka nas rzecz bez precedensu. Ostatnie posiedzenie Sejmu VIII kadencji, które miało trwać do piątku, zostanie skrócone do jednego dnia i dokończone... dwa dni po wyborach. Taka rzecz nigdy nie miała miejsca po 1989 roku.
11.09.2019 | aktual.: 11.09.2019 18:50
PiS po raz kolejny kpi sobie z dobrego politycznego obyczaju i parlamentu. Co więcej, taka ogłoszona w ostatniej chwili zmiana prowokuje pytania o to, co tak naprawdę kryje się za tym ruchem. Jakie interesy - niekoniecznie zgodne z interesem Rzeczpospolitej - chce w ten sposób załatwić rządząca partia?
Obowiązki posła
Oficjalnie powodem jest kampania wyborcza. Prezydent wybrał pierwszy możliwy termin wyborów, czas na przekonanie do siebie wyborców jest więc krótki. Posłowie chcą jak najszybciej wrócić do swoich okręgów wyborczych i walczyć o głosy.
To wytłumaczenie brzmi średnio wiarygodnie. Czy dwa dni dłużej w Sejmie, ciągle ponad miesiąc przed wyborami, naprawdę miałoby zaważyć na wyniku? Kluczowe będzie przecież raczej ostatnie 10-12 dni kampanii. Wtedy faktycznie kandydaci będą musieli prowadzić wyborczą agitację bez przerwy, przez 24 godziny na dobę.
Nawet jeśli przyjmiemy to wyjaśnienie za dobrą monetę, to warto jednak pamiętać, że zasiadający w Sejmie politycy obok kampanii mają także swoje poselskie obowiązki. Przyjmując mandat zobowiązali się do tego, że będą nas reprezentować w Sejmie przez 4 lata, od początku do końca kadencji. Kampanię mogą prowadzić w wolnym czasie - obowiązki wynikające z mandatu posła mają przed nią pierwszeństwo.
Ukryte intencje?
Wielu komentatorów, wyborców i polityków opozycji nigdy nie uwierzy, że chodzi o kampanię. Będą zastanawiać się co PiS chce ukryć przed parlamentem skracając posiedzenie. Miały być na nim debatowane między innymi wniosek o wotum nieufności dla Zbigniewa Ziobro, sprawozdanie RPO w kwestii przestrzegania praw człowieka w Polsce, wreszcie sprawozdanie komisji ds. Amber Gold, oraz informacja o działaniu Sądu Najwyższego i nowej Krajowej Rady Sądownictwa.
Jak podaje "Rzeczpospolita", z harmonogramu obrad Sejmu wynika, że te trzy ostatnie punkty zostaną przesunięte na okres po wyborach. Jest to bez wątpienia wygodne dla partii rządzącej. Komisja ds. Amber Gold, która miała za zadanie sklejenie z aferą Tuska i PO, okazała się polityczną porażką rządzącej partii. Zamiast zajrzeć za kulisy jednej z największych afer gospodarczych dekady, członkowie komisji z PiS pokazali wyłącznie swoją nieudolność i obsesję na punkcie byłego lidera PO. Dyskusja nad raportem przypomniałaby PiS o tej klęsce.
Można też zrozumieć, że PiS nie chce przed wyborami rozmawiać w Sejmie o SN i nowej KRS. Sprawozdanie w tej pierwszej sprawie ma wygłosić znienawidzona na Nowogrodzkiej profesor Małgorzata Gersdorf. Nietrudno zgadnąć, że obie debaty zmienią się w sąd nad pisowskimi reformami wymiaru sprawiedliwości - opozycja zaś nie omieszka przypomnieć sprawy hejterskiej afery w ministerstwie sprawiedliwości.
Polisa na klęskę?
Czy to jednak wystarczające powody by sięgać po tak radykalny środek, jak przeniesienie części obrad Sejmu na okres po wyborach? Dyskusja o sądownictwie i farmie trolli z MS i tak czeka PiS w związku z wnioskiem o odwołaniem Zbigniewa Ziobry. Można też się spodziewać, że te kwestie podniesie w swoim sprawozdaniu Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar.
Może więc PiS chodzi o co innego: polisę na wypadek przegranych wyborów? Tak zaraz po ogłoszeniu decyzji prezydium Sejmu sprawę skomentował marszałek Stanisław Tyszka. Jego zdaniem PiS zostawia sobie furtkę, by w razie czego, po przegranych wyborach, mieć czas na to, by odpowiednimi ustawami zminimalizować efekty porażki.
Jak by to miało wyglądać? Opozycyjny internet krzyczy już o zamachu stanu, przygotowaniu się do unieważnienia wyborów itp. Te scenariusze oceniam jako zupełnie nieprawdopodobne. Nawet jeśli PiS nie uzyska samodzielnej większości, to dwa dni po wyborach ciągle będzie szansa na utworzenie rządu mniejszościowego albo wyciągnięcie kilku posłów opozycji, gotowych do przejścia na stronę rządową. Nawet przegrany PiS z własnym prezydentem i kontrolowanym przez siebie Trybunałem Konstytucyjnym będzie w dobrej pozycji, by szybko wrócić do władzy. Zwłaszcza, że opozycja pozostaje słaba i podzielona. Żadne gwałtowne ruchy dwa dni po przegranych wyborach nie będą się PiS opłacać – przynajmniej jeśli klęska nie będzie druzgocąca, na co nic nie wskazuje.
Nie jest natomiast zupełnie nieprawdopodobne, że tracący po wyborach samodzielną większość PiS przyjmie ustawy, które utrudnią opozycji rozliczenie tego, co działo się w ostatnich czterech. Albo takie, których wdrożenie życie będzie bardzo trudne, a wycofanie się z nich politycznie kosztowne dla nowej władzy.
Sejm bez żadnego trybu
PiS zapewnia, że na powyborczym posiedzeniu nie będzie żadnych nowych punktów w porządku obrad. Jego posłowie pytani o "polisę na klęskę” odpowiadają, że przecież nie ma możliwości, by ich partia przegrała wybory. I nie można wykluczyć, że cała ta sytuacja jest po prostu wyrazem arogancji władzy, która przekonana jest, że nie ma z kim przegrać, nie ma cierpliwości słuchać opozycji i się z nią spierać i jak najszybciej chce położyć ręce na drugiej kadencji.
W jakimś sensie ten ruch bez precedensu jest dobrym symbolicznym podsumowaniem obecnej kadencji, czterech lat Sejmu funkcjonującego bez żadnego trybu. Marszałkini Witek okazuje się "godną” następczynią marszałka Kuchcińskiego. Zmuszony do odejścia w niesławie polityk zmienił Sejm w maszynkę do głosowania, spacyfikował go jako miejsce niezależnej debaty nad nowymi rozwiązaniami prawnymi, jako narzędzie kontroli nad rządem.
Sejm Kuchcińskiego był widownią szeregu gorszących scen: od niespotykanie brutalnego języka tolerowanego w parlamentarnej debacie, przez nagminną praktykę zgłaszania projektów rządowych jako poselskich, po najpewniej bezprawne przeniesienie obrad do Sali Kolumnowej w 2016 roku. Decyzja Elżbiety Witek – tyleż nieprzyzwoita co niebezprawna – to wisienka na tym niestrawnym sejmowym torcie.
Czy ten pokaz arogancji zaszkodzi PiS? Jak wiemy, jej elektoratowi takie, i bardziej brutalne, zagrania w niczym nie przeszkadzają. Ten ruch może jednak przestraszyć opozycyjny elektorat. W większości tę jego część, która i tak poszłaby na wybory i głosowała przeciw PiS. Ale nawet niewielka mobilizacja niechętnych PiS wyborców, którzy wcześniej zostaliby w domu, może w tym roku zadecydować o samodzielnej większości partii Kaczyńskiego.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl