Magdalena Środa: Tusk przeniesie nam stolicę do... Paryża?
Tak jak istnieje seks-turystyka, tak istnieje turystyka polityczna (polit-turystyka). Nie chodzi tylko o migracje naszych polityków z miasta do miasta, o jeżdżenie na wózkach golfowych w dalekich krajach, nie chodzi nawet o podniebne przygody, jakim oddaje się niedoszły premier, aktualny felietonista Rokita, ale chodzi o swobodne przemieszczanie uroczystości, symboli i politycznych działań. Tusk postanowił właśnie przenieść Gdańsk do Krakowa, i słusznie, bo w Gdańsku mógłby skonfrontować się z żywymi ludźmi i z politycznym przeciwnikiem, a w Krakowie ma tylko smoka. Kraków jest poza tym ładniejszy, no i nie ma w nim już robotników z Nowej Huty.
11.05.2009 | aktual.: 11.05.2009 11:25
Działania turystyczne Tuska służą nie tylko mobilności sceny politycznej i historycznej, ale przede wszystkim jego przyszłej prezydenturze. Będziemy więc mieli pierwszego prezydenta turystę, który – kto wie? – może przeniesie nam stolicę? Może poza Polskę? Może do Wiednia, bo tam spokojniej? A może do Paryża, bo tam nie ma "Solidarności ‘80"? Najlepiej jednak na jakiś biegun, bo tam nie ma nic. Nawet Kaczyńskich.
Gdyby tak się stało to będzie pierwszy przypadek ekspansji jakiegoś kraju nie z powodów nacjonalistycznych, a turystycznych właśnie. Nie będzie chodziło o to, by wzbudzić wojnę, ale właśnie by jej uniknąć. W ogóle styl rządzenia Tuska jest dość turystyczny. Premier przemiesza się, znika, zanika, zwiedza, poznaje, omija przeszkody. Turysta też, pragnąć osiągnąć cel swojej wyprawy, unika konfliktów z tubylcami, zwłaszcza z tymi najważniejszymi, rozładowuje atmosferę, gdy do konfliktów dojdzie, nie zajmuje stanowiska w żadnej sprawie, nie wchodzi w spory, grzecznie ustępuje i jedzie dalej. Tyle że turysta nie jest politykiem. A może właśnie jesteśmy świadkami, gdy te dwie kategorie zlewają się w jedną?
Obserwując Donalda Tuska, którego osobiście lubię, mam wrażenie, że oto na moich oczach dokonuje się jego powolna, lecz systematyczna metamorfoza. Unieobecnia się – tak można by to chyba nazwać. Odrealnia, alienuje, staje się dziwnym graczem, który przestał chyba widzieć sens gry, w którą gra, lub który gra w coś innego. Nie martwi mnie to jakoś bardzo, bo od kilku lat cała klasa polityczna się wyalienowała i gra w jakieś dziwaczne gry, których my tubylcy nie rozumiemy. Politycy pojawiają się na scenie, hucznie po niej przemieszczają, znikają, z rzadka wracają, a wszystko co czynią – z punktu widzenia tubylców - jest jakby bez celu i bez sensu. Polityk-turysta nie ma bowiem poczucia czasu, więc nie wie jak bardzo go traci, nie ma poczucia realności tego co się dzieje wokół (no bo jak można mieć poczucie realności gdy siedzi się albo w mediach, albo w parlamencie, co na jedno wychodzi), nie ma poczucia zakorzenienia, a co gorsza nie czuje się niczym ograniczony. Nawet celem. Nie ma też dla niego rzeczy
świętych.
Polityka turystyczna nie martwiła by mnie tak bardzo, gdyby nie fakt, że czasy jej nie sprzyjają. Na turystyce można stracić. Na turystach nikt nie zarabia. Polityk-turysta nie pomoże tubylcom, da im szklane paciorki lub wykiwa ich. I dla świętego spokoju wyjedzie z miasta, zmieni je na lepsze. Byle dalej od jakichkolwiek kłopotów.
Magdalena Środa specjalnie dla Wirtualnej Polski