Maciej Stuhr: po tym, co przeszedłem, niczego się już nie boję
- Mogę nic nie powiedzieć, mogę nic nie zrobić, a oni sobie i tak napiszą co będą chcieli. Walka z mediami jest skazana na porażkę, mimo że ją podjąłem. Wytoczyłem procesy właściwie wszystkim największym wydawcom, ale to nie jest tak, że się obraziłem na wszystkich i teraz chciałbym zlikwidować wszystkie media w Polsce, bo jeden czy drugi tytuł zaatakował mnie i moich najbliższych – mówi Maciej Stuhr w obszernej rozmowie z Wirtualną Polską.
10.12.2015 | aktual.: 25.07.2016 20:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Mogę nic nie powiedzieć, mogę nic nie zrobić, a oni sobie i tak napiszą co będą chcieli. Walka z mediami jest skazana na porażkę, mimo że ją podjąłem. Wytoczyłem procesy właściwie wszystkim największym wydawcom, ale to nie tak, że się obraziłem na wszystkich i chciałbym zlikwidować wszystkie media w Polsce, bo jeden czy drugi tytuł zaatakował mnie i moich najbliższych – mówi Maciej Stuhr w obszernej rozmowie z Wirtualną Polską. Słynny aktor i współautor wydanego właśnie wywiadu rzeki ("Stuhrmówka") opowiada Grzegorzowi Wysockiemu m.in. o tabloidyzacji mediów, ustawkach celebrytów z tabloidami, metodach brukowej prasy, prawdziwych aspiracjach przyszłych aktorów, procesach i walce z "mediami", a także o tym, że w przyszłości może być jeszcze gorzej.
WP: Grzegorz Wysocki: Przyjaciele i krewni zarzekają się w „Stuhrmówce”, że Maciej Stuhr jest mężczyzną zamkniętym w sobie, małomównym i nieskłonnym do zwierzeń. Jakim cudem udało się więc wyciągnąć z pana 360 stron wyznań na temat życia i kariery?
Maciej Stuhr: Ha, też chciałbym to wiedzieć! Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
WP: Ale nie było tak, że odpowiadał jakiś wynajęty przez pana ghost writer?
(śmiech) Nie, nie, odpowiadałem sam we własnej osobie, choć chciałbym zauważyć, że ja naprawdę wciąż jestem onieśmielony, zakłopotany i zdumiony tym, że to właśnie aktorów się tak przepytuje na wszystkie możliwe strony.
WP: „Dlaczego nie lekarze? Dlaczego nie architekci? Dlaczego nie kierowcy, lotnicy, malarze, naukowcy, stolarze, blacharze, himalaiści?” – pyta pan we wstępie. A ja myślę, że pan już na starcie kokietuje.
Nie, naprawdę tego nie rozumiem! To nie jest ani kokieteria ani fałszywa skromność, proszę mi wierzyć. Aktorów jest przecież wszędzie pełno – nie tylko, że grają w filmach, w serialach i w teatrze, ale jeszcze zdobią okładki wszystkich możliwych pism i wypowiadają się na różne tematy.
Oczywiście, wypowiadają się na temat swoich ról, i to jest jeszcze zrozumiałe, szczególnie że nasza praca spotyka się z jakimś tam zainteresowaniem. Mnie samego również ciekawi, jak moi ulubieni aktorzy pracowali nad daną rolą. Problemy zaczynają się w momencie, gdy jesteśmy wyciągani do wypowiedzi na temat…
WP: Polski i świata.
Na temat Polski i świata to jeszcze pół biedy! Gorzej gdy dzwonią dziennikarze, mówią, że w ZOO urodził się właśnie mały słonik i teraz proszę nam powiedzieć, jak on się powinien nazywać. No to, umówmy się, nie każdy z nas wobec takiego wiekopomnego wydarzenia ma od razu przygotowaną gotową odpowiedź.
WP: Myślę, że niektórzy mają.
Zapewne, ale mówimy teraz o aktorach, którzy poważnie traktują swoją robotę.
WP: No to jak się ten słonik powinien nazywać?
(śmiech) No, właśnie. I mamy problem. A ponieważ nie chcę przed dziennikarzami wyjść na gbura czy niewdzięcznego interlokutora, to próbuję czasami wymyślić jakąś szybką odpowiedź. Z różnym skutkiem. Często jesteśmy stawiani pod ścianą, a przecież nie mamy obowiązku znać się na wszystkim. Wręcz przeciwnie. Często jesteśmy ograniczeni do świata swojej wyobraźni czy do tych paru książek, które przeczytaliśmy. Albo do tego, nad czym obecnie pracujemy.
WP: A podoba się panu ta plaga wszelkiego rodzaju wywiadów-rzek, wyznań intymnych, autobiografii i biografii? Trudno byłoby w tej chwili znaleźć znaną osobę – nieważne, czy mówimy o gwieździe dużego formatu czy o jednosezonowej celebrytce – która nie ma przynajmniej jednej książki na koncie. Czy to nie jest zniechęcające?
Jest, oczywiście, że jest. Odechciewa się, proszę pana. Poza tym nie jest to mój ulubiony gatunek, nawet nie śmiałbym go określić mianem „gatunku literackiego”. Sam nie mam odruchu sięgania po tego typu książki, dlatego od początku byłem bardzo sceptyczny wobec tego pomysłu. Ale okazuje się – jak to często w życiu bywa – że jestem w mniejszości statystycznej, ponieważ czytelnicy tego rodzaju literaturę uwielbiają i regularnie się na nią rzucają.
WP: Czyli nie z próżności, ale z miłości do czytelników się pan zgodził?
No wie pan, na czytelników trzeba naprawdę chuchać i dmuchać, jako że stanowią oni dzisiaj jakiś promil naszego społeczeństwa. I tym mnie próbowano przekonać przez te 3 czy 4 lata. Ja się broniłem, ale oczywiście też jestem, jak na porządnego aktora przystało, na tyle próżny, że zacząłem o tym coraz częściej myśleć.
WP: Jak wiadomo, aktora nie boli głowa. Aktor od razu ma raka mózgu.
Aktorzy rzeczywiście są w światowej czołówce, jeśli mówimy o najbardziej egocentrycznych zawodowcach. I na pewno nasze ego to jeden z najlepszych sposobów, w jaki można nas podejść. Samouwielbienie to taka dziwna i okrutna specyfika naszego zawodu, co przyznaję z trudem, bo bardzo chciałbym przed panem udawać, że jesteśmy skromni jak nikt inny.
WP: Podsumujmy – zdecydowała miłość do czytelników wzmocniona solidnie miłością własną.
(śmiech) Jeśli słyszę ciągle, że ktoś marzy o tym, by o mnie czytać, że żyć bez tego po prostu nie może i on normalnie umiera z ciekawości, to zaczynam się, niestety, łamać, nawet jeśli to jest nieprawda i on, ten umierający z pragnienia czytelnik, by żył beze mnie jeszcze długo i szczęśliwie.
Więc zacząłem się łamać i stanąłem przed kolejnym dylematem. Jak teraz taką książkę, której zadaniem powinno być naszkicowanie mojego portretu, zrobić, by jednocześnie miała ona przystępną formę, a z drugiej strony, by nie była ingerencją w moją prywatność, intymność, w sferę, którą nie chciałbym się dzielić z nikim, poza moimi najbliższymi.
WP: I jak pan rozwiązał ten dylemat?
Pomyślałem sobie, że jeżeli ktokolwiek miałby taką rozmowę przeprowadzić to tylko Beata Nowicka, jedna z dwóch lub trzech osób z moich doświadczeń i spotkań z dziennikarzami, która po pierwsze, posiada drogocenną umiejętność słuchania, po drugie, umiejętność pytania (kolejność nieprzypadkowa), a po trzecie, co już w ogóle jest bardzo rzadkie, umiejętność poprawienia tego, co już zostało powiedziane.
WP: A czy istotne było dla pana ustalenie pewnych ostrych granic już na wstępie, jeszcze przed włączeniem dyktafonu?
Nie musieliśmy ich ustalać, bo Beata Nowicka dokładnie zna moje granice. Choć zastawiała na mnie pułapki, bym gdzieś tam puścił farbę i powiedział coś więcej, to te 3-4 momenty książki, w których ja tę farbę puszczam i się nieco bardziej otwieram, w kontekście całości, w ogóle mi nie przeszkadzają.
WP: I nie boi się pan, że to właśnie te 3-4 bardziej osobiste fragmenty zostaną przez media wyszarpane z całości i odpowiednio wykorzystane?
Nie boję się, raczej się tego spodziewam. To cena wpisana w koszt tego przedsięwzięcia.
WP: Na przykład fragmenty dotyczące tabloidów, walk z nimi, awantur medialnych, są tutaj bardzo subtelnie podane albo wręcz „schowane” w ostatnich fragmentach książkach, ale odpowiednie pisma i serwisy i tak mogą wyciągnąć sobie, co chcą. Nawet gdybyśmy rozmawiali teraz kilka godzin, zawsze istnieje ryzyko, że ktoś nam wyszarpie i wyrwie z kontekstu jedno zdanie i zrobi z nim, co zechce.
Oczywiście, że tak. Mam to już przerobione. Do mojej żony, a wtedy jeszcze dziewczyny, zadzwonił kiedyś telefon. „- Halo? Dzwonię z gazety takiej a takiej, jak pani skomentuje swój związek z Maciejem Stuhrem? - Bez komentarza. - Ale bardzo prosimy jednak o kilka słów. - Bez komentarza. - Pani Kasiu, a czy Maciej jest romantycznym mężczyzną? - Proszę pani, my naprawdę nie chcemy tych spraw ujawniać. - A od dawna jesteście razem? - Bez komentarza. - A czy jesteście państwo szczęśliwi? - A jak pani myśli? muszę kończyć, do widzenia!”. Następnego dnia otwieramy tę gazetę, a tam: „Kochanka Stuhra przerywa milczenie - Jesteśmy z Maćkiem szczęśliwi!”.
WP: Duża rozmowa, 360 stron tekstu. Naprawdę nie bał się pan tej wyrywkowości dzisiejszych mediów? Dopytuję o to, bo stał się pan w pewnym momencie „ulubieńcem” niektórych tytułów.
Nie powiedziałbym, że się boję. Po tym, co przeszedłem, w sumie nie boję się już niczego. Chodzi m.in. o moje doświadczenia z prasą bulwarową. Po prostu wiem już, że może mnie spotkać wszystko. Mogę nawet nic nie powiedzieć, mogę nic nie zrobić, a oni sobie i tak napiszą co będą chcieli.
Uczestniczę w tym, mam z powodu bycia znaną osobą swoje profity i mam też cenę, którą muszę za to płacić. Okazuje się, że od jakiegoś czasu to jest wpisane w koszty. Wcześniej tak nie było, a teraz tak jest. I podejrzewam, że będzie coraz gorzej.
No więc, oczywiście, zgadzając się na książkę, wiedziałem na co się piszę, mówiąc o sobie dużo i czasami szczerze. I czasami dotknęliśmy jakichś rzeczy, które w innym kontekście mogłyby być powodem do wstydu czy pewną sensacją. Jeżeli ktoś coś z tego wyrwie i zrobi z tego skandalik, no to co ja mogę? W takim świecie żyjemy. Ale wydaje mi się też, że w tej książce nie pada znowu nic aż tak traumatycznego czy kontrowersyjnego, szczególnie po moich różnych innych wypowiedziach.
WP: No właśnie, bardzo jest pan mimo wszystko ostrożny i powściągliwy, choć mówi pan dużo. Domyślam się, że sporo fragmentów czy całych wątków pan usuwał w autoryzacji? Właśnie ze względu na to, o czym mówiliśmy wyżej – tabloidy, ryzyko ze strony mediów itd.
Chyba nie usuwałem znów tak dużo. Myślę, że mam granice na tyle mocno wyznaczone w głowie, że już w czasie rozmowy ich nie przekraczam. Mam nadzieję, że mam do powiedzenia ciekawsze rzeczy, niż żerowanie na skandalikach związanych z ujawnianą intymnością.
WP: Czy pan czasami nie ma ochoty, by postąpić jak Salinger czy Pynchon, czyli słynni pisarze, którzy kompletnie odcięli się po odniesieniu ogromnego sukcesu od świata - zero wywiadów, zero kontaktów z mediami, zero kompromisów, prywatność doprowadzona do ekstremalnych granic. Czy czasami nie ma pan ochoty być takim Salingerem? Czy nie marzy się panu czasami takie kompletne odcięcie od całego medialnego cyrku?
Czasami mam takie marzenia, zdecydowanie. Uciec, schować się, żyć w ciszy i spokoju, z najbliższymi, nie musieć odpowiadać na dziwne pytania, nie musieć tłumaczyć się z każdego kroku i każdego zachowania. Ale z drugiej strony jestem świadom tego, w jakiej rzeczywistości przyszło mi żyć. I myślę sobie, że można podjąć próbę ułożenia sobie życia z mediami, może nie całkowicie pod swój, ale może przynajmniej pod wspólny scenariusz.
WP: Tylko czy to jest próba ułożenia sobie życia z mediami czy raczej próba walki z mediami?
Raczej to pierwsze. Walka z mediami oczywiście jest skazana na porażkę.
WP: Mimo że ją pan podjął.
Mimo że ją podjąłem, tak. I w sumie dalej w niej trwam, bo wytoczyłem procesy właściwie wszystkim największym wydawcom w Polsce. Dzisiaj wygrałem właśnie kolejny proces z jednym z plotkarskich serwisów. Czasami sprawiedliwość staje jednak po naszej stronie.
Ale to nie jest tak, że ja się obraziłem na wszystkich i teraz chciałbym zlikwidować wszystkie media w Polsce, bo jeden czy drugi tytuł zaatakował mnie i moich najbliższych. Chodzi o zdrowy rozsądek i stworzenie jakichś reguł gry, według których wszyscy będziemy razem grali.
WP: Na przykład?
Ja wiem do jakiej bramki wy gracie, wy spróbujcie zrozumieć do jakiej bramki gram ja. I, oczywiście, że denerwuję się w momencie, kiedy media mi próbują wmówić, że gram do innej bramki niż gram w rzeczywistości.
WP: Nic nie rozumiem. Za dużo bramek naraz pan ustrzelił.
(śmiech) Jeżeli ktoś mi mówi, że zostałem aktorem po to, by być celebrytą i że doskonale wiedziałem na co się piszę, a tak w ogóle to w życiu i karierze chodzi mi tylko o to, żeby sobie robić dobry PR, to ja muszę zdecydowanie zaprotestować. Nie tak to miało wyglądać.
WP: Bo nie po to został pan aktorem?
Oczywiście, że nie po to. Po pierwsze, kiedy zostawałem aktorem, w Polsce nie było prasy bulwarowej, a na pewno nie w dzisiejszym, prymitywnym i wulgarnym, wydaniu. A „paparazzi” bardziej się nam kojarzył z obcym włoskim wyrazem związanym, nie wiem, z papiestwem może, ale na pewno nie z fotoreporterami, którzy z drzew nieopodal domu fotografują nasze sypialnie.
Po drugie, ja naprawdę – powiem to tylko raz i nie będę tego argumentował – nie potrzebuję mediów. Wiem, że jestem w tej chwili mało przekonujący i że brzmi to strasznie narcystycznie i zadufanie w sobie.
WP: Trochę.
Oczywiście, wiem, co zawdzięczam mediom. Wiem doskonale, że dzięki temu, że zostałem nagłośniony przez media, czerpię pewne profity. I jestem za to mediom poniekąd wdzięczny, ponieważ mam dzięki temu lepsze życie.
Ale – i to chciałbym bardzo podkreślić - ja nie robię tego, co robię, dla mediów. Robię to dla widzów. Na tym polega różnica, którą nie wszyscy rozumieją. Dalej będę starał się szanować media, czasami mogę im nawet wystawić jakąś piłkę, jedną czy drugą, żebyśmy mogli współtworzyć medialno-kulturalną rzeczywistość, ale zależy mi, by ta rzeczywistość nie była tylko pieprzna, wulgarna i bez sensu.
WP: Aktor bez mediów w dzisiejszej sytuacji raczej nie może funkcjonować, prawda? A to nowy spektakl Warlikowskiego, za chwilę serial „Belfer", kolejne premiery kinowe… Bez mediów nagłośnienie tych premier będzie raczej trudne.
To prawda.
WP: Nie boi się pan tego, że media mogą reagować na zasadzie – za to i za to nam zrobił proces, no to nie będziemy promować sztuki Warlikowskiego czy serialu, w którym gra?
Nie wiem, ale nie mogę się na to oglądać. Media są mściwe i domyślam się, że się na mnie zemszczą. Mam taką ambicję, by w życiu dojść do momentu, w którym to, co robię, nie będzie oceniane wyłącznie przez media, tylko przez moich widzów. To jest mój cel.
W tej chwili zbyt wiele osób medialnych, publicznych, za bardzo troszczy się o to, co powiedzą na ich temat media, a za mało troszczy się o to, co powiedzą widzowie. I te osoby odnoszą ogromny komercyjny sukces, bo skoro oni dopieszczają media, to i media ich kochają.
Robi się, dajmy na to, ustawkę z wózkiem niemowlęcym. I w efekcie otrzymujemy zadowolonego celebrytę, który ma zdjęcia w gazetach i we wszystkich portalach oraz zadowolonego właściciela portalu czy gazety, bo się klika, bo się czyta. A najbardziej zadowolony jest producent wózków. Trzykrotne zwycięstwo, sami wygrani.
WP: A odbiorca? Odbiorca nie jest zadowolony?
Wydaje mi się, że odbiorca ma na to głęboko wyczesane. Poza tym, że daje się wciągnąć w idiotyczną, kretyńską zabawę pt. „zobaczmy, jak ta gwiazda jedzie z wózkiem przez park”. No, umówmy się, jaka jest wartość kulturalna, rozrywkowa, intelektualna czy nawet kabaretowa takiego „wydarzenia”? Trudno znaleźć w tym jakąkolwiek wartość.
WP: No a jaka jest wartość newsa, że aktorka pojawiła się w klubie dwa razy w takim samym swetrze. Czy pan uważa, że media zmuszają odbiorców do czytania tego rodzajów „newsów”?
Moim zdaniem ewidentnie stoją za tym producenci swetrów i wózków, projektanci i właściciele domów modowych, reklamodawcy i partnerzy biznesowi, wreszcie – sami celebryci i właściciele poszczególnych mediów.
Ponieważ trzeba by mieć odbiorców za skończonych kretynów, gdyby zakładać, że ich to NAPRAWDĘ interesuje. Im się wmawia, że ma ich to interesować!
WP: Czyli zmusza się?
Wmawia się im, że wtedy będą fajni, że będą na czasie, że trzymają rękę na pulsie. Gdy będą wiedzieli, że nie chodzi się dwa razy w tych samych swetrach. To jest sprowadzanie widza, odbiorcy, do poziomu ziemniaka. Ziemniaka, który ma dojrzeć na polu do tego, żeby pójść w pewnym momencie do sklepu i kupić nowy sweter.
WP: I potem założyć go tylko jeden raz.
(śmiech) Dokładnie. Nigdy w ten sposób nie będę traktował ani siebie, ani mediów, ani producentów swetrów. A zwłaszcza – powtarzam – swoich widzów. Co mam swoim widzom do zaoferowania? Swoją jedną albo drugą rolę, występ w teatrze i w serialu, swój felieton lub jakąś opowiastkę na Facebooku, którą chciałbym swoich sympatyków rozbawić.
A co na ten temat pomyśli mój sponsor i mój producent jest dla mnie sprawą ważną, ale drugorzędną. I będę o zachowanie tych proporcji walczył, bo inaczej stawiamy sprawę na głowie.
WP: A dlaczego myśli pan, że będzie coraz gorzej, jeśli chodzi o poziom mediów, to, czym media będą się zajmowały i czym będą starały się zająć swoich odbiorców? Może będzie odwrotnie – media dojdą w pewnym momencie do ściany i będą musiały się od niej odbić? Może ludzie mają już dosyć tabloidowego szlamu i będą chcieli czegoś więcej, dłuższych rozmów, pogłębionych analiz itd.?
Zgadzam się z panem, oba te warianty są prawdopodobne. A więc, po pierwsze, część osób w pewnym momencie dojdzie do ściany i powie: „basta!”. Nie będę dłużej wchodził na ten serwis plotkarski, nie będę kupował tego szmatławca. Bo mi po prostu szkoda życia. Chcę pogłębionej rozmowy, chcę refleksji o życiu, o świecie, o kulturze, o duchowości, o czymkolwiek. Więc wejdę sobie gdzie indziej. A tu nie.
Ale z drugiej strony będzie coraz gorzej. I wielu odbiorcom nie będzie wystarczało nawet to, że shejtujemy kogoś, kto popełnił samobójstwo czy zapił się na śmierć. Za chwilę będziemy wchodzić do szpitala czy do kostnicy i fotografować trupy.
Kiedyś zrobiliśmy żart mojej koleżance, aktorce. Zadzwoniliśmy do niej, że przed jej domem paparazzi rozerwali worki na śmieci i fotografują, co ona wyrzuciła. Uznaliśmy to za świetny żart, a ona się przeraziła i w to uwierzyła. To nie był żart poza jej zasięgiem…
Więc dlatego myślę, że będzie coraz gorzej. Że za chwilę przekroczymy kolejne granice, choć wydaje się to już niemożliwe. A jednak.
WP: Ale po co?
Jak to po co? Po to, by kliknąć. By kupić. By pozyskać sponsora.
WP: 21 sierpnia, po tym, jak "Fakt" opublikował okładkę ze zdjęciem zamordowanego dziecka, napisał pan na Facebooku: „Cały Facebook zieje nienawiścią na „Fakt”. A mnie to jakoś w ogóle nie dziwi. Przeciwnie jestem absolutnie pewien, że za pół roku zrobią coś gorszego, a za rok jeszcze bardziej gorszego. Mnie dziwi, że Wy, Drodzy Państwo to kupujecie. I niestety to Wy musicie się tą winą za takie kurewstwo nieco podzielić”. W tej sytuacji na pewno nie chodziło o pozyskanie sponsora, tylko wyłącznie o rozgłos i pozyskanie czytelnika.
I co, uważa pan, że za ostro napisałem? Myśli pan, że gdzieś popełniłem błąd?
WP: Nie, ale sugeruje pan tutaj coś takiego - nie mam złudzeń co do tego typu mediów, więc przesuwam poczucie winy w stronę odbiorców tych mediów.
Nie mam złudzeń co do mediów, bo one będą robić to, za co im się płaci. Tam są zatrudnieni ludzie, którym się mówi: słuchajcie, albo jesteście tutaj, albo was tutaj nie ma.
WP: Maszeruj albo zgiń.
Tak. I oni będą sobie tłumaczyć na miliard różnych sposobów, że to, co robią jest ważne. Że mają do tego prawo. Że służą interesowi społecznemu. Że pełnią moralną misję. To jest naprawdę niesamowite co ci ludzie mówią.
Uczyłem się o tym na psychologii, więc pozwolę sobie nieco pomądrzyć. To się nazywa redukcja dysonansu poznawczego. Jeżeli robimy coś, o czym wszyscy dookoła mówią nam, że źle robimy, to tym bardziej będziemy udowadniać wszystkim dookoła, że mamy rację i wynajdziemy sobie tysiące potwierdzeń i uzasadnień. Łącznie z tym, że osoby z brukowców twierdzą, że pełnią misję moralną, bo piętnują pijanych aktorów, złe zachowania i pokazują, jak żyć.
WP: A pan co na to odpowiada? Że to nie ma nic wspólnego z zawodem aktora?
Uważam, że każdy ma prawo do swojej prywatności. Zresztą to nie tylko ja tak uważam, ale polskie prawo tak uważa! I dlatego wygrywam procesy. Nie dlatego, że tak mi się wydaje, tylko dlatego, że według polskiego prawa osoba publiczna ma swoje obowiązki i musi płacić swoją cenę pewnego rodzaju brak prywatności, ale ma też swoje prawa.
Jeżeli osoba publiczna nie życzy sobie publikacji na jakiś temat dotyczący jego życia prywatnego to ma do tego prawo. Są na to odpowiednie paragrafy, ale istnieje pewna grupa zawodowa, która twierdzi, że wie lepiej niż polskie prawo. Nie wiem, czy chcieliby to prawo zmienić; sądzę, że się nad tym nie zastanawiają, tylko podliczają swoje coraz większe zyski.
W każdym razie mają głęboko wyczesane na to co mówi prawo i liczą na to, że ich nikt do sądu nie poda. No a jak ich poda, to wtedy i tak mają wpisane to w swój budżet, w koszta. Więc odpowiadam na pański pytanie: tak, nie mam złudzeń co do mediów brukowych, których nawet nie powinno nazywać się mediami, bo nie mają z nimi wiele wspólnego.
WP: I w związku z tym – wracam do pańskiego wpisu na FB – jedyne, co można dziś zrobić to skierować się do odbiorców: nie kupujcie tego, nie klikajcie w to?
Trochę tak, choć nie mam wielkich złudzeń, że jeżeli ja, Maciek Stuhr, tak powiem, to ktoś rzeczywiście przestanie to kupować.
WP: W całej Polsce takie mniej więcej scenki przed kioskami: „Chciałam znowu kupić „Fakt”, ale podziękuję, bo Stuhr napisał na Facebooku, że to kurewstwo”.
(śmiech) No, właśnie. Do tego trzeba dojść samemu. Czytał pan co powiedział niedawno rektor łódzkiej filmówki, prof. Mariusz Grzegorzek? Naprawdę piękny dał wykład przyszłym aktorom. Mówił do studentów, by nie oglądali TVN-u, nie oglądali Polsatu, nie brali w tym wszystkim udziału…
WP: „Nie jedzmy makaronów obsypanych chemicznym proszkiem i zalewanych wrzątkiem. Nie oglądajmy Polsatu, TVN-u i programów propagujących totalny brak inteligencji. […] Nie promujmy pozłotka, Las Vegas i odzierania nas z godności w stylu: zoperowałam sobie pochwę, aby odzyskać szczęście”.
Oczywiście, to był wykład inauguracyjny na wyższej uczelni, który rządzi się swoimi prawami, ale z mojej strony ogromne brawa dla pana rektora, że uderzył w taki ton.
WP: A czy nie jest znaczące, że taki wykład trzeba dzisiaj dawać na studiach, a więc w miejscu, było nie było, elitarnym? Wychodzi na to, że studenci są zainfekowani tymi, jak mówił rektor, „programami propagującymi totalny brak inteligencji”.
No przecież większość studentów tylko marzy o tym, by wsiąknąć w Polsat czy TVN, i zrobić wielką karierę. Albo żeby tu za ścianą [rozmawiamy w studiu ATM] tańczyć w „Tańcu z Gwiazdami”.
Skończmy z naiwnością – większość osób marzących dzisiaj o aktorstwie wcale nie chce być nowym Gustawem, nie chce być Konradem nowego pokolenia. Większość chce wisieć na tych wielkich billboardach przy Rotundzie, żeby zrobić móc potem sobie selfie ze swoją wielką twarzą, która ma 50 metrów.
WP: Może dlatego, że wiąże się to z dużo większą kasą?
Chyba nie chodzi tutaj przede wszystkim o pieniądze.
WP: To o co?
Splendor, sława, próżność. Oczywiście pieniądze nie są bez znaczenia. Jeżeli za przyjście na promocyjny bankiet można trochę zarobić, to w imię czego odmówić? Przecież te pieniądze prawie leżą na ziemi. Ale często obserwuję kolegów, a zwłaszcza koleżanki, które boją się, że jeśli przegapią bankiet, imprezę czy kolejną ściankę, nieważne nawet jaką i gdzie, to wypadną z obiegu, wszyscy o nich zapomną, wpadną w czeluść medialnego niebytu.
WP: Czesław Mozil mówił mi w wywiadzie, że w polskim show-biznesie, czy w ogóle w przemyśle rozrywkowym, jest spory strach przed mówieniem tego, co się naprawdę myśli.
Olbrzymi! Proszę pana, największe gratulacje środowiskowe, jakie w życiu dostałem, dostałem nie po jakiejś mojej kolejnej roli, tylko po moim wywiadzie dla „Newsweeka”, gdzie powiedziałem, że mam tego serdecznie dosyć.
WP: To był ostry, emocjonalny wywiad.
Wie pan, to był wywiad, po którym część osób miało mi za złe, że się dałem ponieść emocjom. Karolina Korwin-Piotrowska, nasza królowa medialna, powiedziała, że nie powinienem się zniżać do tego poziomu i że nie mam dystansu do siebie. Pełni troski specjaliści PR-owi, którzy się ze mną wtedy skontaktowali, powiedzieli, że to był strzał w stopę i akt samobójczy z mojej strony. I że nie wolno tak wojować z mediami.
Natomiast w środowisku, od moich kolegów, nawet tu obecnych za ścianą, w teatrze, dostałem największe w życiu gratulacje.
WP: Za krytykę mediów?
Za to, że ktoś powiedział głośno to, co my wszyscy po cichu myślimy. Tylko nikt nie ma odwagi tego zrobić, bo wie jak okrutna, wpływająca na karierę, finanse, kontrakty, publiczność, może być tego cena.
WP: A dlaczego to tak działa?
Proszę pana, jak to dlaczego to tak działa?
Przecież jakiś czas temu wytoczyłem proces pewnemu dużemu koncernowi medialnemu, przyszedł do mnie adwokat tegoż koncernu medialnego i mówi mi, że albo ja się z tego wycofuję i zawieramy tajne porozumienie pt. „my nie będziemy o panu pisać źle, tylko dobrze”, albo pan zostawia tę sprawę w sądzie i zobaczymy, co będzie dalej, jaką będzie pan miał minę. Tak mi to powiedział, jak to teraz panu mówię.
Rozmawiał: Grzegorz Wysocki, szef działu Opinie WP
*
Czytaj drugą część rozmowy:
- Trochę zacząłem się bać, bo widzę, że państwo i wartości, w które wierzę, mogą za chwilę przestać istnieć. Jeżeli ktoś, kogo głównym zadaniem jest stać na straży konstytucji, w trzy miesiące ją trzy razy narusza, no to co mam myśleć? Każdy ochroniarz, postawiony na straży czegoś, co trzy razy z rzędu by zginęło, pożegnałby się ze swoją robotą... Martwię się, że źle się dzieje i że idzie to wszystko w niedobrą stronę – mówi Maciej Stuhr w rozmowie z Wirtualną Polską. Aktor opowiada m.in. o polskiej polityce, kabaretach, ostrych żartach i poczuciu humoru Polaków. Wraca także do swojej roli w „Pokłosiu” i późniejszej awantury wokół filmu, tłumaczy dlaczego uchodźcy powinni się pojawić w serialu „Na Wspólnej” oraz wyjaśnia, czy jest uzależniony od Facebooka i czy planuje w Polsce rewolucję jak Paweł Kukiz.