Machina niesprawiedliwości. Tak wygląda polskie polowanie z nagonką
Historia Tomasza Szafrańskiego pokazuje, jak w praktyce działa "nadzwyczajna kasta". Wystarczy nadepnąć na odcisk wpływowym prawnikom i politykom, a to już powód do rozpoczęcia zorganizowanego ataku. Wszystkie chwyty są tu dozwolone.
19 marca 2019 roku. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu zajmuje się sprawą pytań prejudycjalnych Sądu Najwyższego dotyczących statusu Izby Dyscyplinarnej oraz Krajowej Rady Sądownictwa. Prokuratora Generalnego reprezentuje Tomasz Szafrański.
Prokurator twardo broni polskich racji - wnioskuje o wyłączenie z orzekania w sprawie szefa TSUE. Szafrański argumentuje, że Koen Leanerts nie jest w tej sprawie bezstronny (wypowiadał się publicznie i udzielał wywiadów dotyczących polskiego wymiaru sprawiedliwości).
Efekt - Szafrański nalazł się na celowniku mediów niechętnych władzy.
Sygnał do ataku dała "Gazeta Wyborcza", nazywając go w tytule "sędzią opieszałym" i wypominając sprawy dyscyplinarne z odległej przeszłości. Przeszłości tak odległej, że dziennikarze "GW" zapomnieli, iż kilkanaście lat temu sami pisali, że sprawy dyscyplinarne wobec Szafrańskiego były elementem mobbingu.
- Tomasz Szafrański już raz stał się ofiarą nagonki. Podobnie jak dziś, uruchomiono ją, gdy stanął na drodze wpływowego układu sędziowsko-politycznego – mówi nam jeden z sędziów, który kilkanaście lat temu pracował z nim w krakowskim sądzie.
Spotkaliśmy się z kilkunastoma sędziami pamiętającymi, jak próbowano wyrzucić ze środowiska prawniczego człowieka, który po prostu chciał być uczciwy.
- Kilkanaście lat temu nadepnął na odcisk lokalnemu układowi, dziś całej "nadzwyczajnej kaście", która liczy, że TSUE uratuje jej wpływy – przekonuje jeden z nich.
Procesy z polityką w tle
Kłopoty Tomasza Szafrańskiego rozpoczęły się, kiedy w krakowskim Sądzie Rejonowym prowadził dwa procesy o politycznym zabarwieniu. Pierwszy dotyczył działaczy Ligi Republikańskiej, którzy podczas uroczystości 3 Maja mieli znieważyć i spoliczkować posła SLD Andrzeja Urbańczyka. Sędzia uznał w kwietniu 2000 r., że lewicowy polityk uczestniczył w nich jako osoba prywatna i właśnie na drodze prywatnej powinien domagać się zadośćuczynienia. Sprawę warunkowo umorzył.
Sędziowie, którzy pracowali wówczas w krakowskim sądzie, wspominają, że takimi procesami interesowali się przełożeni sędziów. - W tej konkretnej sprawie oczekiwano, by prawicowi działacze zostali skazani. Wyrok, jaki wydał Tomasz Szafrański, wywołał wściekłość.
Doszło nawet do sytuacji, że prezes jego sądu, publicznie na zebraniu sędziów, skrytykował orzeczenie słowami: "od nowych wykładni to jest Sąd Najwyższy, a jak się pracuje w sądzie rejonowym, to się powinno orzekać tak, jak w akcie oskarżenia napisane".
- Od tego czasu jasne było, że stał się on w naszym sądzie persona non grata - wspomina jeden z sędziów.
Części przełożonych nie podobało się też, w jaki sposób Tomasz Szafrański prowadził sprawę policjantki oskarżonej o sprzedawanie informacji do pisma "Zły", wydawanego przez żonę Jerzego Urbana.
Oskarżona prywatnie była zaś żoną zastępcy Urbana w tygodniku "Nie". Oboje twierdzili, iż to normalne, że pisuje ona pod pseudonimem teksty do brukowego pisma.
Zgodę na to miał wyrazić szef Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie. Gdy sędzia Szafrański wezwał go jako świadka i szczegółowo przesłuchał, prezes sądu nie krył oburzenia. Zażądał od Tomasza Szafrańskiego wyjaśnienia powodów tak drobiazgowego przesłuchania komendanta, co było oczywistym naruszeniem sfery sędziowskiej niezawisłości.
W tamtym czasie wpływowi politycy czy szefowie policji byli w sądach traktowani jak "święte krowy".
- Było dla nas jasne, że Tomek Szafrański zapłaci za niepokorność. Choć nikt się nie spodziewał, że będą go próbowali po prostu zniszczyć" - mówi nam jeden z sędziów.
Nagonka za sprawiedliwość
W styczniu 2001 r. Tomasz Szafrański dowiedział się, że zostanie przeniesiony z wydziału karnego do rejestrowego. Takie przeniesienie oznacza przez pewien czas pracę na dwa etaty.
W sprawach karnych nie wolno zmieniać sędziego, który musi dokończyć swoje sprawy, równocześnie pracując w nowym wydziale.
Sędzia Szafrański zaakceptował jednak tę decyzję, mając obietnicę prezesa, że jest to przeniesienie na stałe. Co więcej – przez rok pracował w dwóch wydziałach, kończąc sprawy karne rozpoczęte przed decyzją o przeniesieniu.
W pierwszych czterech miesiącach miał 36 dni z rozprawami w wydziale karnym, mając w tym czasie 112 spraw na wokandzie i przesłuchując 273 świadków, choć już głównym miejscem jego zatrudnienia był sąd rejestrowy, gdzie dostawał pełny przydział spraw. Działo się tak nawet w te dni, w których prowadził sprawy w wydziale karnym. Jako jedyny z czterech sędziów w wydziale rejestrowym orzekał na pełny etat.
W styczniu 2002 r. - już bez zgody sędziego – przeniesiono go z powrotem do wydziału karnego. Oficjalnie – z powodu konieczności jego wzmocnienia. Ale równocześnie rozpoczęto drobiazgowe kontrolowanie spraw prowadzonych przez Szafrańskiego w sądzie rejestrowym, szukając jakichkolwiek przekroczeń terminów.
Nie brano jednak pod uwagę, że wynikały one z ponadprzeciętnego obłożenia sprawami w związku z pracą w dwóch wydziałach naraz.
- Przy czym przekroczenia terminów w referacie Szafrańskiego były znacznie mniejsze niż w referatach innych sędziów, w stosunku do których nikt o jakichkolwiek postępowaniach dyscyplinarnych, ani nawet zwykłym zwróceniu uwagi, nie myślał – wspomina jeden z sędziów.
Inny nie ma wątpliwości: - Te wszystkie działania to był zwykły mobbing. Przenoszenie między wydziałami, obciążanie sprawami ponad miarę. Nie mam wątpliwości, że Szafrańskiego chciano się pozbyć – przekonuje.
O mobbingowaniu Szafrańskiego pisały też media. I to te same, które dziś go atakują. "Mobbing w todze" - to tytuł artykułu, który ukazał się w krakowskim wydaniu "Gazety Wyborczej" 24 października 2002 r.
O sprawie pisała też "Rzeczpospolita". "Krakowscy sędziowie przyznają, że Szafrański nie należy do ulubieńców prezesów SR. W rozmowie z 'Rz' potwierdza to nawet wiceprezes Roman Kaczanowski. Zastrzegając, że irytuje go, iż tyle czasu musi poświęcać pismom Szafrańskiego" - czytamy w artykule pod tytułem "Szykany czy potrzeba".
W tym samym czasie w obronie sędziego Szafrańskiego wystąpił Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Andrzej Zoll, który w piśmie skierowanym do ówczesnego ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka wskazał, iż decyzje o przenoszeniu między wydziałami "nie mogą być nadużywane, bo niejednokrotnie wiąże się to z koniecznością opanowania odmiennych materii normatywnych, a ponadto mogą być wykorzystywane jako pewna forma nacisku".
Zesłanie za niepokorność
Mimo tego machina przeciwko Szafrańskiemu ruszyła z ogromną siłą. Wkrótce po wystąpieniu Rzecznika Praw Obywatelskich, sędzia został wezwany do sekretariatu prezesa, gdzie wręczono mu trzy postanowienia o wszczęciu trzech różnych postępowań w trzech różnych sprawach wydane jednego dnia.
Mnożono więc na siłę liczbę postępowań dyscyplinarnych, a prezes odrzucał wnioski Szafrańskiego o przedłużenie terminu na sporządzenie uzasadnienia nawet w najbardziej skomplikowanych sprawach, choć w przypadku innych sędziów nie robił problemu.
Równocześnie w celu maksymalnego "dociążenia" sędziego naruszano zasady przydziału spraw, manipulując przydziałem w ten sposób, aby duże, szczególnie obciążające sprawy, w tym stare sprawy po uchyleniu wyroku przez sąd odwoławczy, trafiały do niego.
Obecnie wprowadzony system losowego przydziału spraw tego rodzaju manipulacjom skutecznie zapobiega, a doświadczenia Szafrańskiego są najlepszym dowodem na to, jak bardzo jego wprowadzenie było potrzebne.
- Nie znam sędziego, któremu wytoczono aż tyle spraw dyscyplinarnych. I to o błahe sprawy, które normalnie kończą się upomnieniem albo rozmową dyscyplinującą. Choćby o to, że nie dostarczył do sądu w ciągu trzech dni zwolnienia lekarskiego, choć zwyczajem wszystkich sędziów było informowanie o chorobach przez telefon i donoszenie druku L4 po wyzdrowieniu – wspomina jeden z sędziów.
Wyroki dyscyplinarne zapadały wobec Szafrańskiego taśmowo, czasem po dwa jednego dnia. Dochodziło nawet do absurdów. W jednym z postępowań dyscyplinarnych zarzucono mu przekroczenie terminu na sporządzenie uzasadnienia, choć potem okazało się, że sprawy te prowadził inny sędzia.
- Gdy okazało się, że spraw tych nie miał na wokandzie Szafrański, umorzono postępowanie w tym zakresie. Rzecznik dyscyplinarny uzasadnił to tym, że miało rzekomo dojść do "błędu w odczytaniu kontrolki uzasadnień" - przypomina sobie jeden z krakowskich sędziów.
W tym samym czasie prezes sądu polecił przewodniczącemu wydziału przygotowanie projektu dokumentu "w zakresie stwierdzenia niewłaściwej pracy przez SSR Tomasz Szafrańskiego". Prezes zlecił więc nie obiektywną kontrolę, ale "szukanie haków".
- Chodziło o to, by go złamać i zmusić do odejścia. Szafrański był twardy i wytrzymywał nagonkę – wspomina sędzia z Krakowa.
Jednak do czasu. Gdy zdecydowano, że zostanie przeniesiony do sądu w Łasku koło Łodzi, zrezygnował z pracy. Zatrudnił się w jednej z firm w biznesie finansowym.
Apolityczny fachowiec
Po wyborach w 2005 roku dostał drugą szansę. Wiceminister sprawiedliwości Andrzej Kryże zaproponował mu pracę w zespole opracowującym reformę wymiaru sprawiedliwości.
Szafrański rozpoczął pracę w Ministerstwie Sprawiedliwości, a wkrótce potem został sekretarzem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego.
- To nie była żadna decyzja polityczna. Po prostu doceniono jego ogromną wiedzę i doświadczenie. Zresztą doceniali ją wszyscy kolejni zwierzchnicy prokuratury, bo Tomek pracował w centrali także przez całe 8 lat rządów PO-PSL. W czasach, gdy ministrami byli Andrzej Czuma i Krzysztof Kwiatkowski pełnił funkcję naczelnika Wydziału Prawa Karnego i wicedyrektora Departamentu Legislacyjno-Prawnego – mówi jeden z pracowników Prokuratury Krajowej.
Obecnie Tomasz Szafrański jest dyrektorem Biura Prezydialnego Prokuratury Krajowej.
Miał spokój. Aż do czasu, gdy swoją twardą postawą w Luksemburgu znów nadepnął na odcisk wpływowym prawnikom i politykom.
Jeden z sędziów komentuje to tak: - Nie mam wątpliwości, że Szafrański znów będzie przedmiotem nagonki. Jest w tym, co go w życiu spotkało, jednak także coś dobrego. Jego droga życiowa to najlepszy dowód na "kastowość" polskiego wymiaru sprawiedliwości. I koronny argument za potrzebą jego dogłębnej reformy.
Grzegorz Matuszewski - były redaktor naczelny redakcji multimedialnej PAP, wcześniej dziennikarz "Życia Warszawy" i "Super Expressu"