Łukaszenko władzą upojony

Aleksander Łukaszenko nie rozumie słowa "kadencja". Dlatego za dwa tygodnie Białorusini zdecydują, czy może rządzić dożywotnio. Prezydentowi pozostaje już tylko sfałszować wyniki referendum.

30.09.2004 | aktual.: 30.09.2004 06:49

Jak co roku dożynki 2004 przebiegły na Białorusi wspaniale. Prezydent Aleksander Łukaszenko przyjmował od rolników plony, bił brawo, wymieniał z nazwiska przodowników pracy. - Najwyższy wskaźnik wykazała ekipa Giennadija Klimki ze spółdzielni Niegniewicze, który na kombajnie Klass-Leksion 480 wymłócił 4115 ton zboża. Na takim samym kombajnie Gieorgij Lichuta ze swoim synem Denisem ze spółdzielni Gorodeja wymłócili 4101 ton - mówił prezydent. 10 lat temu był dyrektorem sowchozu, czyli państwowego kołchozu.

Dyrektor jest w sowchozie panem życia i śmierci: przyznaje mieszkania, wyznacza pensje i jest w stanie odesłać z wilczym biletem. Gdy został prezydentem państwa, Łukaszenko zamienił Białoruś w wielki sowchoz. Rządzi nim jak państwowym gospodarstwem, a dożynki to jego święto. Obywatelom chwali się tak, jak dawniej meldował miejscowemu sekretarzowi partii. - Ilość zebranego ziarna to bazowy wskaźnik - mawia prezydent sowchoźnik, zachwalając "rodzimą produkcję kombajnów". - Prawie sześć milionów ton zboża w ubiegłym roku i ponad siedem w obecnym to wielki trud, a nie tylko praca.

Opozycję nazwał przy okazji "specjalistami od asfaltu". W ustach chłopaka z białoruskiej wsi, gdzie nie ma asfaltowanych dróg, jest to obelga. Białoruś najprawdopodobniej pozostanie sowchozem, bo Łukaszenko chce rządzić do końca życia. 17 października na Białorusi odbędzie się referendum znoszące limit dwóch kadencji prezydenckich, a wraz z nim odbędą się "wybory" parlamentarne. Takie sobie wybory, bo "specjaliści od asfaltu" są masowo skreślani z list.

Szef komisji śledczej

50-letni Łukaszenko jest nieślubnym dzieckiem kołchoźnicy. Aleksandria, jego rodzinna wieś pod Szkłowem na wschodniej Białorusi, to kilkanaście domów, z których tylko jeden jest ceglany. W pobliskiej miejscowości powstało Muzeum Aleksandra Łukaszenki, ale to tylko niewielka ekspozycja w szkolnych klasach. Tak naprawdę nie ma czego pokazywać. Największą osobistą porażką była przegrana przyszłego prezydenta w głosowaniu na mistera miejscowej łaźni. Wybory wygrał kierowca wozu strażackiego.

Przedprezydencki żywot Łukaszenki to pełny szablon: ukończył szkołę, służył w armii, studiował historię w podrzędnym studium pedagogicznym, potem kierował kołchozem, wreszcie sowchozem. Wszystko szare i nudne. Biografii Łukaszenko ma zresztą kilka. W czasie jednego ze spotkań z weteranami powiedział, że jego ojciec zginął na wojnie. Nikt nie drgnął, choć na Białorusi wszyscy wiedzą, że prezydent urodził się w 1954 roku.

Żona, dawna koleżanka ze szkolnej ławy, z którą podobno od lat nie są razem, mieszka na wsi. Prezydent zapewnił jej tylko ochronę. Dwóch synów sprowadził do Mińska, ale konsekwentnie trzyma ich w cieniu. Być może przygotowuje sobie następców.

Karierę polityczną Łukaszenko rozpoczął 14 lat temu. Dostał się do parlamentu dzięki hasłom zwalczania nomenklatury. Był Gorbaczow, pieriestrojka, a on młody i "postępowy". W parlamencie został szefem komisji do spraw korupcji, występował często, mówił donośnym, pewnym głosem. Wypłynął na walce między ówczesnym premierem Białorusi a szefem parlamentu, którzy z pomocą młodego posła wyciągali sobie nawzajem afery. Wygrał premier Wiaczesław Kiebicz, ale przy okazji zrobił z Łukaszenki demaskatora korupcji. W czerwcu 1994 roku coraz bardziej popularny trybun ludowy stanął z nim do wyborów prezydenckich, a w lipcu był już prezydentem. Naród wolał populistę niż nomenklaturowca.

Kiebicz sprzątnął biurko i odszedł, a wraz z nim odeszły pierwsze próby reform. Łukaszenko jest dumny, że zakonserwował radziecki system. Tych, którzy doradzali mu rozwiązanie kołchozów i sowchozów, odesłał do diabła, rosyjskiemu przywrócił status języka urzędowego, ukrócił odrodzenie białoruskości, utrzymał też sowiecką symbolikę. Na Białorusi KGB nadal nazywa się KGB i działa tak samo. Cały miejscowy aparat sowieckiej represji ochoczo poszedł na współpracę z prezydentem. Milicja, służby specjalne, poradzieckie sądy - to wszystko broń Łukaszenki. - Jesteśmy skansenem socjalizmu w najgorszej sowieckiej wersji - komentuje była redaktor naczelna opozycyjnej "Biełoruskiej Diełowej Gaziety" Swietłana Kalinkina. - On nie rozumie mechanizmów normalnego państwa.

Aleksandr, napijmy się

Łukaszenko nie mówi poprawnie w żadnym ze znanych sobie języków - ani po białorusku, ani po rosyjsku. Posługuje się czymś pomiędzy, tak zwaną triasianką. Trafił do annałów, gdy chciał powiedzieć, że regularnie obserwuje (pierietragiwajet) kadry i wie, który z jego urzędników kłamie (wriot). Zamiast tego Łukaszenko, którego życie seksualne to tabu, stwierdził zupełnie nieświadomie, że urzędników regularnie przelatuje (pierietrachiwajet) i wie, który bierze w usta (w rot).

Niektórych gaf nie da się jednak złożyć na karb triasianki. - Za Hitlera niemiecki porządek osiągnął najwyższy punkt. On nie był wyłącznie zły - powiedział w 1995 roku dziennikarzowi niemieckiej "Handelsblatt". Gazeta ocenzurowała wywiad, bo nie chciała podlegać niemieckiej ustawie o zwalczaniu neonazizmu. W całości opublikowało go za to białoruskie radio.

Łukaszenko miał być reformatorem, jednak grupę technokratów, którzy mieli mu w tym pomóc, szybko do siebie zraził. Potem pojawiło się wokół niego coraz więcej kreatur politycznych, oficerów KGB, kołchoźników i karierowiczów. Szczytem wszystkiego było mianowanie prokuratorem generalnym człowieka bez wykształcenia prawniczego. W marcu 1996 roku Łukaszenko gościł Aleksandra Kwaśniewskiego. Na zamkniętym spotkaniu polski prezydent próbował mówić coś o demokracji i prawach człowieka, ale w odpowiedzi usłyszeć miał słynne: - Ja Aleksandr, ty Aleksandr, napijmy się. Kwaśniewski nie wiedział, że szefa sowchozu do demokracji przekonać się nie da. - Nam taka demokracja niepotrzebna - wyjaśnił parę lat później Łukaszenko. - Demokracja jest wtedy, jak człowiek pracuje, dostaje jakąkolwiek pensję, żeby sobie chleba kupić, mleka, śmietany, twarożku, czasem kawałeczek mięsa, żeby nakarmić dziecko, i tak dalej.

Ojciec cudu gospodarczego

Łukaszenko traktuje Białoruś jak swoją własność. - Przez całe te lata starannie i z drżeniem serca niosę przed sobą we własnych rękach to piękne, kryształowe naczynie, którego imię Białoruś. Niosę i boję się je upuścić, bo ono jest kruche i słabe - powiedział we wrześniu, prosząc obywateli, by przedłużyli mu rządy. Twierdzi, że jest dla Białorusinów wszystkim: gwarantem bezpieczeństwa, ojcem, przede wszystkim jednak twórcą czegoś, co nazywa ich dobrobytem. - Za granicą białoruską gospodarkę nazywa się "młodym tygrysem" Europy - powiedział niedawno. Lubi sugerować, że Białoruś utrzymuje Rosję, a Rosjanie jedzą "białoruski chleb". Tylko liczby jakoś temu przeczą. Pod względem PKB na jednego mieszkańca przeciętny Białorusin jest prawie dwa razy biedniejszy od przeciętnego Polaka. Nie przeszkadza to Łukaszence z dumą powtarzać, że wypłaca "prawie 200-dolarowe" pensje.

"Łukaszenkizm" polega na zaniechaniu jakichkolwiek poważnych reform i utrzymywaniu własności państwowej z czasów ZSRR. Rozwijać biznesu się nie opłaca, bo wszędzie korupcja, a inwestować się nie da, bo można stracić towar, co niedawno o mało nie przytrafiło się polskiej firmie z Brześcia.

Prezydent jest mistrzem prostych rozwiązań gospodarczych. Gdy jego chluba, państwowe gospodarstwa rolne, zaczęły być tak stratne, że już nie dało się tego dalej ukrywać, opiekę nad nimi zlecił... bankom. - Wkrótce banki również staną się niewypłacalne - alarmował były prezes banku centralnego, obecnie opozycjonista Stanisław Bogdankiewicz. Według niego straty przynosi prawie połowa białoruskich przedsiębiorstw.

Prezydent bez dwóch zdań

W sowchozie nie ma miejsca na różnice zdań z dyrektorem, więc opozycja ma w państwie Łukaszenki jedno zadanie - przestać istnieć. W październikowych wyborach "specjaliści od asfaltu" nie będą walczyć o zwycięstwo, tylko o to, żeby w parlamencie znalazł się choć jeden przedstawiciel opozycji.

Polski działacz z Białorusi Tadeusz Gawin był faworytem w swoim okręgu na Grodzieńszczyźnie. Komisja wyborcza nie dopuściła go do startu w wyborach, podobnie jak ponad stu innych opozycjonistów. - Musieli wykazać, że co najmniej 52 podpisy za moją kandydaturą są sfałszowane, więc chodzili z milicją po ludziach - opowiada Gawin. - Kazali im się podpisywać na czystej kartce, że będą niby sprawdzać podpisy. Później na maszynie dopisywano "ja, taki a taki, oświadczam, że wycofuję poparcie".

Kiedy jednak ktoś naprawdę zagraża Łukaszence, nie kończy się na skreślaniu z listy. Tacy giną bez śladu. Nigdy nie znaleziono ciał byłego wicepremiera Wiktora Gonczara ani byłego szefa MSW Jurija Zacharienki. Pięć lat temu potencjalny kontrkandydat białoruskiego wodza Giennadij Karpienko nie dożył wyborów. Napił się kawy i natychmiast dostał wylewu. Grecja odmówiła w sierpniu wpuszczenia szefa białoruskiej reprezentacji olimpijskiej, bo kierował on wcześniej białoruskim MSW i jest oskarżany o osobisty udział w morderstwach opozycjonistów.

Kandydat na Kreml

W Polsce łatwo usłyszeć, że Łukaszenko to człowiek Rosji. Ale jego prorosyjskość to tylko element gry, i to własnej gry. Chciał unii rosyjsko-białoruskiej, ale takiej, w której byłby co najmniej wiceprezydentem, a najlepiej przywódcą obu krajów. Sen prysł w 2000 roku, gdy na Kreml przyszedł Władimir Putin.

Ten gardzi kołchoźnikiem. Nigdy nie zaproponował Łukaszence przejścia na "ty", choć do Busha mówi per George, a dla Kwaśniewskiego jest Wołodią. W sierpniu 2002 roku Putin próbował nawet upokorzyć Łukaszenkę, proponując, aby jego kraj wszedł w skład Rosji. - Nawet Lenin i Stalin na to nie wpadli - grzmiał po powrocie z Moskwy Łukaszenko.

Spróbował zwrotu na Zachód, jednak Zachód nie chce go znać. Łukaszenko nigdzie nie jeździ i od lat nikt go nie przyjmuje. Czechy odmówiły mu wizy, do Polski nigdy nie zaproszono go z rewizytą. Poza spotkaniem z Kwaśniewskim i przywódcami innych postsowieckich państw spotykał się jedynie z Miloszeviciem, Husajnem i Kaddafim. Unia i Stany Zjednoczone traktują go jak wyrzutka wspólnoty międzynarodowej. Łukaszenko jest więc skazany na Rosję, ale unia Moskwy z Mińskiem jest czysto werbalna. Każdy dyrektor sowchozu chętnie zamieni swój na większy i bardziej wydajny, ale żaden nie zamierza sobie szukać nadzorcy.

Do zwycięstwa w referendum Łukaszence potrzeba ponad połowy głosów. Z niezależnych sondaży wynika, że 52 procent Białorusinów nie zamierza poprzeć kolejnych kadencji prezydenta. To jednak nic nie oznacza. - Za Stalina mawiano, że ważne nie kto głosuje, lecz kto liczy głosy - tłumaczy "Przekrojowi" lider opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej Anatolij Lebiedźko. - Do komisji wyborczych nie dopuszczono naszych ludzi. Jedyny problem władzy to ten, że nie wystarczy sfałszować kilku tysięcy głosów. Trzeba ich sfałszować jakieś półtora miliona.

Dlaczego Łukaszenko tak bardzo pragnie przedłużenia swoich rządów? Według Lebiedźki nie chodzi wyłącznie o ambicje. Przez 10 lat na koncie Łukaszenki nazbierało się podejrzanych i niewyjaśnionych spraw, takich jak tajemnicze porwania opozycjonistów czy pobicia parlamentarzystów przez służby specjalne. - Prezydentura to dla niego sposób na zapewnienie sobie bezpieczeństwa - mówi Lebiedźko. - Poza tym Łukaszenko to człowiek chory. Chory na władzę.

JAKUB KUMOCH
Autor jest korespondentem PAP w Moskwie

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)