PolskaŁukasz Warzecha: złośliwe gnomy zabiorą ci prawko

Łukasz Warzecha: złośliwe gnomy zabiorą ci prawko

Polskimi drogami i ruchem drogowym zawiadują wyjątkowo złośliwi idioci. Najnowsza propozycja zmian w kodeksie drogowym jest tego kolejnym dowodem - pisze Łukasz Warzecha w najnowszym felietonie dla WP.PL.

Łukasz Warzecha: złośliwe gnomy zabiorą ci prawko
Źródło zdjęć: © PAP | Darek Delmanowicz
Łukasz Warzecha

Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy

Za przekroczenie prędkości o 50 km/h w stosunku do limitu, policja ma odbierać prawo jazdy na trzy miesiące. Projekt takiej zmiany w kodeksie drogowym opracowała Komenda Główna, a wsparł Sławomir Nowak, minister od prowizorycznie otwartych i niewykończonych autostrad oraz zapchanych i spóźnionych pociągów. Chodzić ma oczywiście – jakże by inaczej – o nasze bezpieczeństwo. Tym argumentem wytrychem da się uzasadnić nawet najbardziej kretyńskie propozycje.

Przenieśmy się na moment na autostradę A2 pomiędzy węzłem Konotopa a Strykowem pod Łodzią. Ten odcinek ma około 120 km i został otwarty jako wyrób autostradopodobny przed Euro 2012. Kilka miesięcy trwało następnie doprowadzanie go do stanu normalnej używalności. Lub może raczej – względnie normalnej, bo kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy napotkamy nagle ograniczenie do 100 km na godzinę. Obowiązuje ono na odcinku 20 km. Dlaczego? Nie wiadomo. Można by przypuszczać, że ma to związek z pojawiającym się obok znakiem, ostrzegającym przed dzikimi zwierzętami, ale rzut oka w bok wystarczy, aby stwierdzić, że wzdłuż drogi stoją już ogrodzenia, a na wielu odcinkach dodatkowo ekrany, więc na drodze mógłby się nagle znaleźć najwyżej wyjątkowo skoczny kangur. Gdyby przypadkiem skakał w pobliżu. Poza tym znak „uwaga, dzikie zwierzęta” pojawia się również przy innych autostradach w Polsce (o zagranicy nie mówiąc) i nie łączy się automatycznie z ograniczeniem prędkości. O co zatem idzie? Odpowiedź kryje się gdzieś w
zwojach mózgowych pomysłowych urzędasów z Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, a w te rejony lepiej się – dla własnej higieny umysłowej – nie zapuszczać.

Jak łatwo się domyślić, nikt, kto jest w stanie swoim autem rozwinąć większą prędkość, tego absurdalnego ograniczenia nie przestrzega. Większość sunie dalej z autostradową prędkością. Jest to – przypomnijmy – 140 km/h, co z tolerancją ok. 10 km/h daje 150 km/h. A więc mamy już przekroczenie prędkości o 50 km/h i zgodnie z pomysłami geniuszy z drogówki możliwe byłoby zabranie takiemu kierowcy prawa jazdy, choć, jako żywo, nie stwarzałby on najmniejszego zagrożenia.

To tylko jeden z setek możliwych przykładów, pokazujących, jaką bzdurą jest projekt Komendy Głównej oraz jak mają się w naszym kraju ograniczenia prędkości do warunków na drodze. Polska drogówka, o kuriozalnym potworku zwanym Generalną Inspekcją Transportu Drogowego nie mówiąc, skupia się niemal wyłącznie na ściganiu za prędkość, ignorując inne, często znacznie groźniejsze wykroczenia. Skutek jest taki, że między policją a kierowcami trwają nieustające podchody, a niezwykle niebezpieczne przejawy drogowego chamstwa pozostają praktycznie bezkarne. Trzeba mieć bowiem wyjątkowego pecha, żeby zostać ukaranym za jakiekolwiek inne wykroczenie poza przekroczeniem limitu szybkości. Przy tym oznakowanie polskich dróg i obowiązujące na nich ograniczenia dają obu wspomnianym instytucjom znakomite warunki do łupienia kierowców. Od lat resort infrastruktury (lub transportu) zapowiada weryfikację znaków drogowych i ograniczeń. I co? I nic. Odpowiedź zawsze jest ta sama: zbyt wielu jest zarządców dróg, nie sposób tego
zrobić centralnie, bla bla bla, bla bla bla. Nie da się i koniec.

Granice obszarów zabudowanych ustalone są w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi, za to tworzący wymarzony rewir polowań dla policji i straży gminnych. W dziewięciu przypadkach na dziesięć obejmują łąki, pola lub w najlepszym wypadku jedną chałupę, stojącą 100 metrów od drogi. Oczywiście wszędzie tam obowiązuje ograniczenie do 50 km/h. Jeżeli wziąć pod uwagę, że dopuszczalna prędkość poza obszarem zabudowanym wynosi 90 km/h (czyli, w granicach tolerancji, 100 km/h), nietrudno sobie wyobrazić, ilu kierowców podpadnie pod nowy przepis, jadąc z całkowicie w danym miejscu bezpieczną szybkością. Również ograniczenia obowiązujące w granicach miast, zwłaszcza większych, są niekonsekwentne i nonsensowne. Nierzadko mamy jechać 50 km/h na dwujezdniowej drodze bez skrzyżowań i przejść dla pieszych. Dodatkowym skutkiem takiego stanu rzeczy jest, że polscy kierowcy uodpornili się niemal całkowicie na znaki ograniczenia prędkości i ignorują je również tam, gdzie wyjątkowe mają one uzasadnienie.

Trzeba tu zauważyć, że projekt nowego przepisu nie różnicuje w żaden sposób miejsc, gdzie miałoby dojść do wykroczenia. A przecież czymś całkiem innym jest jazda z prędkością 150 km/h na gładkiej autostradzie, gdzie bez wyraźnego powodu ustawiono ograniczenie do 100 km/h, czym innym zaś jazda z prędkością 100 km/h na spokojnej osiedlowej ulicy w środku miasta, gdzie obowiązuje 50 km/h.

Tak więc dysfunkcjonalna policja wraz z ministrem transportu chcą wprowadzić skrajnie restrykcyjny przepis, doskonale wiedząc, że istniejące ograniczenia są w ogromnej części absurdalne. Ale nie tylko o to chodzi. Jak to bowiem często w Polsce bywa, przepis uderzy tylko w uczciwych, bo system jest skrajnie nieszczelny. Sama policja przyznaje, że nie istnieje żaden sposób faktycznego wyeliminowania z ruchu ludzi, którzy stracili prawo jazdy. Skutki łatwo przewidzieć. Uczciwi pechowcy, którym zdarzy się wpaść w pułapkę choćby obszaru „zabudowanego”, stracą prawo jazdy i faktycznie przez trzy miesiące nie wsiądą za kierownicę. Niebezpieczne cwaniaki będą jeździć i tak.

Projekt KGP jest na dodatek przykładem całkowitego zachwiania proporcji między przewinieniem a karą. To tak jakby za kradzież bochenka chleba karać pięcioma latami bezwzględnego pozbawienia wolności. Utrata prawa jazdy na trzy miesiące jest sankcją niezwykle uciążliwą i trudno zgodzić się, aby była stosowana za jednorazowe wykroczenie. Z powodu tego rażącego braku proporcji nowe przepisy mogłyby zresztą przepaść w Trybunale Konstytucyjnym.

Można odnieść wrażenie, że aby zajmować się w Polsce drogami i ruchem drogowym, trzeba przejść szczególną weryfikację negatywną. Trzeba być mianowicie wyjątkowo złośliwym i wyjątkowo głupim gnomem.

Jako kierowcy powinniśmy chyba być wdzięczni Jackowi Rostowskiemu, który coś tam przecież cały czas na akcyzie paliwowej, podatku drogowym i mandatach zarabia. Gdyby nie to, błyskotliwy Sławomir Nowak wystąpiłby już zapewne z pomysłem zakazania ruchu prywatnych pojazdów, co z pewnością skutkowałoby drastycznym spadkiem liczby wypadków.

* Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL*

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (625)