PublicystykaŁukasz Warzecha: Zimna wojna z Niemcami to głupota

Łukasz Warzecha: Zimna wojna z Niemcami to głupota

Rozjazd narracji dla elektoratu i praktyki poraża. Elektorat PiS dostaje opowieść o strasznych Niemcach. Praktyka jest taka, że Niemcy są dla nas najważniejszym partnerem handlowym, my dla nich – jednym z najważniejszych.

Łukasz Warzecha: Zimna wojna z Niemcami to głupota
Źródło zdjęć: © East News | JAKUB WOSIK/REPORTER
Łukasz Warzecha

Część wyborców PiS może poczuć rozczarowanie: Mateusz Morawiecki i większość polskiego rządu spotkają się dzisiaj z kanclerz Merkel i aż 14 ministrami rządu federalnego RFN. Spotkają się nie po to jednak, żeby naszym zaprzysięgłym wrogom napluć w twarz lub przynajmniej przedstawić twarde żądania, dotyczące choćby reparacji, ale po prostu po to, żeby omawiać konkretne sprawy w ramach regularnie odbywanych polsko-niemieckich konsultacji międzyrządowych.

Poziom antyniemieckich emocji urósł do granic absurdu

Przesadzam? Może, ale niewiele. Poziom antyniemieckich emocji, buzujących w elektoracie partii rządzącej, dawno już wymknął się racjonalnym ocenom. Niemcy wyrosły na naszego największego przeciwnika, wroga, który chce naszego zniewolenia i pognębienia. I nie jest to tylko kwestia typowych internetowych emocji, bo swoją rolę odgrywają też bardzo prominentni politycy PiS – by wspomnieć tylko powtarzające się co jakiś czas tłity o "niemieckich mediach polskojęzycznych".

Trudno właściwie powiedzieć, co musiałoby się stać, żeby zaspokoić rozbuchane apetyty kanapowych patriotów. Czy wystarczyłoby, żeby Niemcy natychmiast zakończyły budowę Nordstreamu 2 i z punktu wypłaciły nam reparacje według wyliczeń Arkadiusza Mularczyka, czy też musiałyby zrobić coś jeszcze? Najlepiej przestać być Niemcami.

Poprzednia władza idealizowała relacje polsko-niemieckie, udając, że nie ma w nich punktów spornych, co również było niemądre. Obecna poszła w drugą skrajność, czyniąc z opozycji z Niemcami jedną z głównych osi swojej wewnętrznej narracji. Na razie udaje się to jakoś oddzielać od realnej polityki, ale z coraz większym trudem.

Przekaz dla wyborców, a praktyka

Rozjazd narracji dla elektoratu i praktyki poraża. Elektorat dostaje opowieść o strasznych Niemcach, streszczoną na początku. Praktyka jest taka, że Niemcy są dla nas najważniejszym partnerem handlowym, my dla nich – jednym z najważniejszych. W 2017 r. nasz eksport do Niemiec wyniósł ponad 242 mld złotych, import – ponad 183 mld. W niemieckim rankingu eksportu Polska jest (dane na 2016 rok) ósma, a w rankingu importu – szósta. Nasz główny strategiczny sojusznik, Stany Zjednoczone, jest daleko za podium. W 2017 r. wartość polskiego eksportu do USA wyniosła 7,11 mld dolarów (ok. 26 mld zł po dzisiejszym kursie), a importu – 4,53 mld dolarów (ok. 17 mld złotych).

Niemcy w Polsce inwestują – w 2016 roku napłynęło z Niemiec inwestycji na ponad 3,1 mld euro (drugie miejsce po Holandii), zaś całkowita suma zobowiązań, wynikających z bez-pośrednich niemieckich inwestycji w Polsce wynosiła ponad 29 mld euro (ponownie zaraz za Holandią). Obie gospodarki są ze sobą mocno powiązane, przy czym polska jest oczywiście w większym stopniu uzależniona od niemieckiej niż odwrotnie i to się bardzo długo nie zmieni.

Współpraca toczy się gładko, gdy idzie o kwestie czysto resortowe. Premierzy obu państw spotkają się dziś po raz piąty w tym roku. Bardzo dobre wrażenie zrobił podczas wrześniowej wizyty w Berlinie wiceminister spraw zagranicznych Szymon Szynkowski vel Sęk. Jego wystąpienie w berlińskim DGAP (Deutsche Gesellschaft für Auswärtige Politik), jednym z najważniejszych niemieckich think tanków zajmujących się polityką zagraniczną, jest wspominane przez ekspertów jako otwarte, treściwe, jasno stawiające kwestię punktów spornych i będące dobrym punktem wyjścia do rozmów.

Wbrew pozorom, są też wspólne interesy o znaczeniu strategicznym. Karykaturalny obraz niemieckiej polityki pod wodzą kanclerz Merkel, którym karmią się twardzi wyborcy PiS, pokazuje szefową CDU jako bliską sojuszniczkę Władimira Putina. Nie ma to wiele wspólnego z prawdą. Niemcy Merkel i Rosja Putina współpracują tam, gdzie to jest konieczne z punktu widzenia niemieckiego interesu gospodarczego oraz, niestety, w przypadku nieszczęsnego Nordstreamu 2, w który zainwestowano już dużo finansowo i politycznie. Ale to nie jest relacja wzajemnego zaufania i sympatii.

Tych jest znacznie więcej pomiędzy idealizowanym przez polski obóz władzy Viktorem Orbánem a Putinem niż między Putinem a Merkel. To dzięki niemieckiej kanclerz po ataku na Ukrainę udało się nałożyć sankcje na Rosję i utrzymać je do tej pory. Merkel dopiero co potwierdziła takie stanowisko swojego rządu podczas czwartkowej wizyty na Ukrainie. Zwolennicy rezygnacji z sankcji znaleźliby się prędzej w szeregach AfD. Za ich zniesieniem opowiadały się również, jeszcze w maju, tworzące dziś włoski rząd Ruch Pięciu Gwiazd i Liga, podziwiane przez zwolenników PiS jako niekłaniające się Brukseli. Jak widać, układanka jest znacznie bardziej skomplikowana niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Miejsce analizy zajmują harcownicy władzy

Polska debata momentami sięga dna i widać to bardzo wyraźnie właśnie w przypadku Niemiec. Miejsce analizy i rozpoznania problemów zajmują wulgarne pokrzykiwania, w których specjalizują się harcownicy władzy, tacy jak poseł Tarczyński, ale też coraz częściej ważniejsi funkcyjni, choćby Beata Mazurek, nawiązująca nieustannie do niemieckiej własności niektórych mediów. Z drugiej strony są równie twardzi zawodnicy, politycy czy publicyści, przyzwyczajeni do przyjmowania przed naszymi zachodnimi sąsiadami postawy klęczącej, lekceważący od zawsze realne różnice interesów pomiędzy nami.

W Niemczech istnieje grupa uczestników życia publicznego, nazywanych złośliwie Russlandversteher – "rozumiejący Rosję". Chodzi jednak nie o znawców rosyjskiej polityki, ale o osoby, kreujące się na ekspertów, a w rzeczywistości będące przekaźnikami rosyjskich zapotrzebowań politycznych.
Gdyby jednak zrozumieć ten termin dosłownie, bez zgryźliwości, trzeba by żałować, że w Niemczech brakuje Polenversteher, a w Polsce – Deutschlandversteher. Niemcy nie rozumieją naszej wrażliwości i sposobu myślenia.

Od lat przywykli do kontaktów z jedną stroną politycznej sceny, z którą nie musieli się o nic spierać – która po prostu słuchała, co mają do powiedzenia, i kiwała głowami. Tę jednostronność kontaktów widać w wielu tekstach o Polsce, publikowanych w takich gazetach jak berliński "Der Tagesspiegel".

Jednak od kilku lat niemieckie środowiska eksperckie, publicyści i urzędnicy, którym to zadanie powierzono, starają się dotrzeć do polskich środowisk konserwatywnych. I takie nieoficjalne kanały już funkcjonują, choćby w postaci kontaktów między Instytutem Wolności Igora Jankego i wspomniane DGAP. Niestety, gdy niemieccy dziennikarze, podchodzący do polskich tematów bez uprzedzeń, albo niemieccy eksperci próbują spotykać się z politykami partii rządzącej, bardzo często napotykają na mur. Czy to skutek obawy przed wyłamaniem się z oficjalnej partyjnej linii bez zgody prezesa, czy przed pokazaniem swojej niewiedzy i nieznajomości tematu – trudno powiedzieć. Dość, że szansa jest marnowana.

Antyniemiecka retoryka rodzi w wyborcach konkretne oczekiwania

W Polsce z kolei jak na lekarstwo jest ludzi, którzy rozumieliby niemiecką mentalność i niemiecki sposób myślenia o własnym państwie, Europie i świecie, a zarazem nie podporządkowywaliby swojego przekazu potrzebom partyjnej wojny.

Stąd na ogół do niemieckiego systemu przykłada się polskie miary. Powszechne jest na przykład mniemanie – całkowicie błędne – że niemieckie media publiczne są bezpośrednio uzależnione od rządu federalnego i podają uzgodniony z nim, jednolity przekaz. Kluczem do zrozumienia wielu posunięć Berlina jest przesadne nieraz umiłowanie dla kultury konsensusu, debaty, uzgadniania i porozumienia. Możemy uznawać, że ceną za taki system jest ograniczenie wolności wypowiedzi, ale żeby z naszymi partnerami coś ugrać, musimy rozumieć, jak myślą.

A może tak już musi być – prosty, by nie rzec: prostacki przekaz na kraj, ale pragmatyczne działanie na zewnątrz? Tyle że to tak nie działa.

Nasi partnerzy nie dostają wyraźnego sygnału, że to tego typu kombinacja i nie wiedzą, jak interpretować kolejne antyniemieckie szarże polityków PiS. Co gorsza, obsesyjnie antyniemiecka retoryka wytworzyła już tak potężne oczekiwania wyborców, że zaczyna działać sprzężenie zwrotne: politycy, którzy być może traktowali swoje pokrzykiwania tylko jako środek retoryczny do zagrzewania elektoratu, będą musieli zacząć spełniać oczekiwania, które sami wytworzyli.

A to może nas naprawdę wiele kosztować.

Źródło artykułu:WP Opinie
angela merkelniemcypis
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)