Łukasz Warzecha: wszystkim ludziom Donald Tusk pokazuje teraz gest Kozakiewicza
Pan premier wespół z Supernianią wytłumaczył dwa dni temu biednemu, ciemnemu społeczeństwu, że dało się złapać w pułapkę, zastawioną przez złych ludzi, którzy chcą zniszczyć wspaniałą reformę szkolnictwa. Ale Donald Tusk był stanowczy: no pasaran! - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
Zgodnie z ustawą o referendum, w przypadku spraw o szczególnym znaczeniu dla państwa, sejm może zarządzić głosowanie „z inicjatywy obywateli, którzy dla swojego wniosku uzyskają poparcie co najmniej 500000 osób mających prawo udziału w referendum”. Może. Ale nie musi. I zwykle nie zarządza, lekceważąc wysiłek obywateli, zaangażowanych w kampanię na rzecz referendum oraz wolę tych wszystkich, którzy swoimi podpisami opowiedzieli się za jego zorganizowaniem.
W czasie sprawowania przez siebie władzy Platforma (podobno) Obywatelska zlekceważyła obywatelskie wnioski o referenda między innymi w sprawie zmiany wieku emerytalnego czy ustanowienia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Pod wnioskiem o referendum edukacyjne akcja "Ratuj maluchy i starsze dzieci też" zebrała prawie 950 tys. podpisów! Można założyć, że niemal wszyscy wnioskujący o referendum są zarazem przeciwnikami rządowej strategii wypychania sześciolatków do szkół. Gdyby było inaczej, po co podpisywaliby wniosek?
Ruch Oburzonych, oparty na "Solidarności" Piotra Dudy oraz inicjatywie „Zmieleni.pl” Pawła Kukiza domaga się, aby ogłoszenie referendum było obowiązkowe, jeżeli uda się zebrać 500 tysięcy podpisów. W kontekście sprawy sześciolatków ten postulat wydaje się całkowicie zasadny. Sytuacja, w której sejm, będący przecież partyjną maszynką do głosowania, może odrzucić inicjatywę tak ogromnej liczby obywateli, jest chora.
Liczba podpisów zebranych przez "Ratuj maluchy" to gigantyczny sukces, wziąwszy pod uwagę, że akcji nie prowadziła doskonale zorganizowana struktura z wieloma oddziałami, jak to było w przypadku "Solidarności" i wniosku o referendum w sprawie wieku emerytalnego. Całe przedsięwzięcie pilotowała autentycznie pozarządowa organizacja, prowadzona przez całkowicie pozapartyjną grupę prywatnych osób (z państwem Elbanowskimi na czele), utrzymująca się wyłącznie z dobrowolnych składek. Już samo to zasługuje na najwyższy szacunek.
Ale nie ze strony Donalda Tuska. Podczas groteskowej konferencji prasowej, w której szefowi rządu towarzyszyły skrajnie nieudolna minister edukacji oraz telewizyjna celebrytka, pan premier był łaskaw wyjaśnić, że tak wielka liczba podpisów nie ma źródła w masowym sprzeciwie wobec polityki jego rządu, a jedynie w podchwytliwej nazwie akcji: "Ratuj maluchy". - Bo kto by nie chciał ratować maluchów? - refleksyjnie oznajmił pan premier. Innymi słowy Donald Tusk w sposób trochę tylko zawoalowany zakomunikował, że znaczną część składających podpisy uznaje za idiotów, którzy nie rozumieją za bardzo, pod czym właściwie się podpisują. Organizatorzy akcji zostali zaś uznani za oszustów.
Do akcji wkroczyła też Dorota Zawadzka, czyli Superniania, powtarzając swoją starą śpiewkę, że niechęć wobec przymusowego wysyłania sześcioletnich dzieci do szkół świadczy jedynie o lenistwie rodziców, którym się nie chce z dzieckiem pracować oraz o ich irracjonalnych obawach. Głos zabierała także Krystyna Szumilas, trudno jednak powiedzieć, o czym właściwie mówiła, minister edukacji nie jest bowiem zwykle w stanie sklecić jednego przejrzystego i zrozumiałego zdania.
Ani premier, ani Superniania, nie odnosili się oczywiście do wstrząsających świadectw rodziców, których dzieci nabawiły się poważnych problemów emocjonalnych i psychologicznych, idąc do nieprzygotowanej szkoły w wieku sześciu lat. Cały czas słyszeliśmy o tym, jak to sześcioletnie dziecko garnie się do nauki. Owszem – sześciolatek faktycznie bywa spragniony wiedzy. Tyle że jednocześnie psychicznie jest jeszcze bardzo małym i często niesamodzielnym dzieckiem, dla którego szkolny reżim oznacza traumę (nie jest to oczywiście reguła, są i dzieci całkowicie gotowe do szkolnej nauki w wieku sześciu lat, ale o tym najlepiej wiedzą sami rodzice). Absurdalne jest przytaczanie faktu, że w wielu innych państwach sześcioletnie dzieci idą do szkoły. Nie można porównywać tego, jak wygląda oddział dla sześciolatków we Francji czy Niemczech z tym, co sześciolatek zastanie w Polsce.
Co więcej, cała rządowa argumentacja opiera się na absurdalnym założeniu, że wyniki edukacyjne miałyby się wyraźnie poprawić przez sam fakt, iż do szkoły pójdą młodsze dzieci. To równie logiczne jak oczekiwanie, że przez drukowanie pieniędzy kraj i ludzie staną się bogatsi. To, jak wiele umieją dzieci, zależy nie od tego, w jakim wieku zostaną wysłane do szkoły, ale przede wszystkim od tego, jaka ta szkoła jest. Od tego, czy nauczyciele mają dla nich czas, czy najzdolniejsi muszą równać w dół do średniaków i najsłabszych, czy istnieją koła zainteresowań, gdzie można swoją wiedzę pogłębiać, czy nauka ma na celu coś więcej niż wkuwanie do testów. Odpowiedzi na te pytania w przypadku polskiej szkoły są chyba oczywiste. Jednak na temat jakości kształcenia nic od premiera nie usłyszeliśmy. Trudno się dziwić. Jej poprawienie jest znacznie trudniejszym zadaniem niż posłanie do szkoły sześciolatków.
To właśnie rząd PO ogromnie przyczynił się do popsucia systemu szkolnictwa. Samorządy nie mają pieniędzy na finansowanie dodatkowych zajęć, a na egzaminach królują bezmyślne testy. Dzieci, kończąc szkołę podstawową, a czasem i średnią, nie mają podstawowej wiedzy o faktach – nie kojarzą epok historycznych, ważnych postaci, nie znają podstawowych pojęć – bo panuje idiotyczny dogmat, aby „nie wkuwać, tylko uczyć myślenia”. Tyle że z próżnego i Salomon nie naleje. Ale za to mamy już podręczniki promowane przez homolobby. Koncepcja nauczania za rządów Platformy wygląda zatem tak, że dzieci mogą nie wiedzieć, kiedy skończyło się średniowiecze, kiedy nastąpił III rozbiór Polski lub do jakiej epoki literackiej należą dzieła Mickiewicza, ale muszą wiedzieć, że „rodzina” to także „dwaj tatusiowie”.
Warto jednak zwrócić uwagę i na to, jaki jest stosunek szefa rządu i zarazem przewodniczącego Platformy (podobno) Obywatelskiej do autentycznej obywatelskiej inicjatywy. Zmiany w systemie edukacji – nie tylko wiek rozpoczęcia obowiązku szkolnego, bo w referendum miałyby też paść pytania o naukę historii czy skasowanie gimnazjów – to najlepszy przykład zagadnienia, które mogłoby podlegać powszechnemu głosowaniu. Zgodnie z ustawą obywatele nie mogą zgłaszać wniosku o referendum w sprawach „wydatków i dochodów, w szczególności podatków oraz innych danin publicznych; obronności państwa; amnestii”. I to wydaje się logiczne oraz usprawiedliwione. Wątpliwości mogą budzić nawet wnioski w sprawach takich jak podwyższenie wieku emerytalnego. Tu wchodzi w grę ekonomia i demografia, a postulatami socjalnymi bardzo łatwo grać populistycznie.
Lecz w przypadku sześciolatków nie ma o tym mowy. Obywatele chcą wyrazić własną opinię w kwestii, która bez wątpliwości mogłaby być pozostawiona ich decyzji. Tych obywateli jest niemal milion i prawdopodobnie jest wśród nich mnóstwo wyborców PO z 2007 czy 2011 roku, bo jako jedna z niewielu podobnych inicjatyw, tę udało się jej animatorom postawić poza zasięgiem czysto partyjnego sporu. Wszystkim tym ludziom lider PO pokazuje teraz gest Kozakiewicza i odzywa się słowami szatniarza z „Misia”: „A my na żadne referendum się nie zgodzimy. I co nam zrobicie?”.
Mam nadzieję, że wszyscy podpisani dobrze to sobie zapamiętają. Do wyborów już tylko dwa lata.
Łukasz Warzecha dla WP.PL