PolskaŁukasz Warzecha: sprawa Przemysława Wiplera jest przykra z paru powodów

Łukasz Warzecha: sprawa Przemysława Wiplera jest przykra z paru powodów

Znam posła Wiplera. Nie napiszę jednak, jak zwykli mówić niektórzy przedstawiciele salonu, gdy ich znajomi byli oskarżani o niegodne postępowanie: "Znam, więc wiem, że tego nie zrobił". Nie wiem. Ludzie po alkoholu różnie się zachowują. Wiem jednak z całą pewnością jedno: policja na tyle nie budzi dziś mojego zaufania, że nie jestem w stanie uwierzyć w jej wersję bez dowodu. A dowodu policja nie chce nam przedstawić - pisze w felietonie dla WP.PL Łukasz Warzecha.

Łukasz Warzecha: sprawa Przemysława Wiplera jest przykra z paru powodów
Źródło zdjęć: © PAP | Paweł Supernak
Łukasz Warzecha

31.10.2013 | aktual.: 31.10.2013 17:53

Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy

Sprawa Przemysława Wiplera, szefa Republikanów, jest przykra z paru powodów. Po pierwsze, bo objawił się wśród osób ją komentujących zadziwiający sojusz. Po tej samej stronie stanęli ci, dla których konserwatyści, obojętnie pod jakim sztandarem, są solą w oku oraz ci, którzy odejście z PiS uznają za zdradę ojczyzny.

Ci pierwsi jeszcze kilka dni temu rwali szaty, jeśli ktoś nie dość głośno rozpaczał nad rzekomą napaścią na Jakuba Wojewódzkiego (redaktor Żakowski chciał mi nawet z tego powodu przylać pałą bejsbolową – patrz jego felieton na internetowej stronie „Polityki”). Rzekomą, bo sprawa wygląda coraz dziwniej, a nadworny trefniś PO jakoś nie kwapi się, aby przekazać policji kolejne dowody. Wcześniej oburzali się na tych, którzy nie okazywali wystarczająco gorliwie współczucia Grzegorzowi Miecugowowi, uderzonemu podczas Przystanku Woodstock.

Ci drudzy – z uzasadnionych powodów – nie są raczej skłonni ufać policji. I to jest delikatne sformułowanie. Powodów jest wiele: od sposobu traktowania kibiców piłkarskich począwszy, poprzez metody działania przy okazji rozlicznych antyrządowych demonstracji, na zachowaniu policjantów 11 listopada 2012 roku skończywszy.

Nagle okazuje się, że ci pierwsi mogą sobie kpić i żartować z Przemysława Wiplera, który – w przeciwieństwie do Wojewódzkiego – ma widoczne ślady obrażeń. Ci drudzy zaś, równie niespodziewanie, są w stanie w tej akurat sprawie dać wiarę policji i pouczać, co powinien, a czego nie powinien robić polityk. Tej edukacyjnej gorliwości jakoś im brakowało po ujawnieniu nagrań z wyjazdowego posiedzenia klubu PiS, na których całkiem wesoło dokazywali Adam Hofman i Tomasz Kaczmarek.

Po drugie – przykry jest fakt, że trudno zaufać policji. O tym, w jakim stanie jest ta służba, pisałem na portalu Wirtualnej Polski kilka tygodni temu w liście do ministra Sienkiewicza. Media informują na przemian o przypadkach nadgorliwości, przekraczania uprawnień i niekompetencji wśród policjantów. Tych przypadków jest tyle, że trudno już myśleć o nich jako o pojedynczych incydentach. Znaczna część z nich to sytuacje, gdy policjanci przekroczyli swoje uprawnienia, traktując zatrzymanych w poniżający sposób albo po prostu sprawiając im lanie. Kojarzy się to ze sprawą posła Wiplera.

Rzecz jasna, ogromna grupa ludzi jest gotowa sprowadzić rzecz do żartu i kpiny, w czym trochę pomógł sam poseł. Pozowanie fotoreporterowi w szpitalu nie było najrozsądniejszym pomysłem, a niektóre tłumaczenia podczas konferencji prasowej w sejmie nie brzmiały spójnie. Z drugiej jednak strony Wipler wydawał się autentycznie poruszony sytuacją. Tyle że to wszystko czynniki działające na emocje. A w takiej sprawie emocje są złym doradcą. Należy je zostawić na boku i zastanowić się nad samym zajściem i jego następstwami.

Co może budzić wątpliwości? Z wersji policyjnej musiałoby wynikać, że parlamentarzysta zachowywał się wobec funkcjonariuszy jak furiat. Nie jest to oczywiście niemożliwe – jako się rzekło, ludzie po alkoholu robią czasami najdziwniejsze rzeczy. Jednak wersja Wiplera jest całkiem inna i a priori nie jest mądrze dawać wiarę ani jednej, ani drugiej. Można by to zrobić dopiero mając w ręku twarde dowody. Wipler na poparcie swoich twierdzeń ma obrażenia, które robią wrażenie. Policjantów, którzy podejmowali interwencję nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy na własne uszy ich opowieści i jej nie usłyszymy, bo policyjne procedury nie pozwalają im się wypowiadać. Co jednak znacznie ciekawsze, choć policja dysponuje nagraniem z monitoringu, nie ma zamiaru go upublicznić.

Przypomnijmy, że nagranie, pokazujące atak na Jakuba Wojewódzkiego policja udostępniła zaledwie kilka godzin po zdarzeniu. Tym razem tłumaczenie policji jest całkowicie idiotyczne: "Nagranie jest długie, a my nie chcemy pokazywać fragmentów". Po pierwsze, przy sprawie tej wagi – domniemane pobicie posła przez policję – nie powinno mieć to żadnego znaczenia. Opinia publiczna ma prawo przekonać się na własne oczy, jak wyglądała sytuacja. Po drugie – długość nagrania jakoś nie była problemem choćby w przypadku głośnej sprawy bójki kibiców i meksykańskich marynarzy na gdyńskiej plaży. A skoro tak, to trudno nie podejrzewać policji o jakieś kombinacje i matactwa. Uczciwy nie ma nic do ukrycia. Dla mnie sprawa jest prosta i jasna: dopóki nie zobaczę nagrania, nie mam powodu wierzyć ani jednej, ani drugiej stronie.

Na razie ciąg zdarzeń każe mi być szczególnie nieufnym wobec wersji policyjnej. Również dlatego, że nadspodziewanie szybko media jedynie słuszne odnalazły rzekomego świadka wydarzeń, podobno - taka była przynajmniej pierwsza informacja - taksówkarza. Taksówkarz ów - rozmowę z nim można obejrzeć na portalu tvn24.pl - opisywał całe zajście z podziwu godnymi szczegółami. Rzec by można, że nawet jak na taksówkarza ma niezwykły dar obserwacji. Niektóre z podawanych przez niego detali robiły ogromne wrażenie. Stwierdził na przykład, że policjanci prysnęli w mężczyznę gazem pieprzowym "z odległości około półtora metra". Niebywała dokładność. Co bardziej spostrzegawczy obserwatorzy zauważyli, że świadek posługuje się specyficznym żargonem, charakterystycznym dla służb mundurowych. No, ale to oczywiście na pewno czysty przypadek.

Podobnie jak z całą pewnością kompletnie przypadkowa jest zbieżność w czasie przykrej przygody posła Wiplera i niezwykle dla Platformy Obywatelskiej kłopotliwej kwestii kupczenia stanowiskami w spółce skarbu państwa w zamian za oddanie głosu w wyborach wewnętrznych na kandydata, obstawianego przez Donalda Tuska.

Jak było naprawdę - nie wiemy. Moja własna teoria - podkreślam: jest to jedynie hipoteza, którą zweryfikuję, jeśli pojawią się twarde dowody - jest trochę mniej skomplikowana. Nie wykluczam przy tym, że gdy incydent już się wydarzył, odpowiednie czynniki postanowiły go należycie rozdąć, aby wygodnie przykryć niewygodne dla partii rządzącej problemy.

Hipotetycznie zatem: policjanci zjawili się w związku z inną sprawą, ale sposób przeprowadzania przez nich interwencji pozostawiał wiele do życzenia. Poseł Wipler postanowił się wtrącić (był po alkoholu, ale przypominam, że to jeszcze w Polsce nie jest zakazane). Rzecznik Komendy Stołecznej twierdzi, że "próbował rozkazywać policjantom". Pytanie, jakie to były "rozkazy". Może tylko jeden, na ogół doprowadzający gliniarzy do furii: "Proszę się wylegitymować". Od słowa do słowa, doszło do sporu, a policjanci, zgodnie ze swoimi nawykami i pamiętając mało zdecydowaną interwencję na Pomorzu, która wzbudziła powszechną radość w sieci - cisnęli posłem o glebę. Potem potraktowali go standardowo, czyli tak, jak traktują każdego wypitego jegomościa: parę kopów, kilka fang, coby się dżentelmen nie rzucał. Gdy wyszło na jaw, że mają do czynienia z posłem, spanikowali i szybko trzeba było wymyślić jakąś wersję, ratującą tyłki im i ich przełożonym. I oto dowiedzieliśmy się, że poseł w pijanym widzie, niczym Chuck Norris,
próbował znokautować dzielnych funkcjonariuszy, więc po prostu musiał dostać w gębę.

Czy tak było w istocie - może się dowiemy, a może nie. Śledztwo w tej sprawie z zawiadomienia posła może trwać miesiącami albo i latami. A na koniec okaże się, że taśma z monitoringu w tajemniczy sposób zaginęła, jak część dowodów w sprawie Olewnika albo jak na długo łuska z dachu samochodu inspektora Papały.

Wszystkim, którzy dziś szybko ferują wyrok i z satysfakcją rechoczą z przygody młodego posła, zalecałbym jednak chwilę refleksji. Niech sami sobie zadadzą pytanie, czy naprawdę chcą, żeby - jak na Białorusi czy w Rosji - policja lała opozycyjnych, niewygodnych posłów, chowała twarde dowody i tłumaczyła się, że człowiek sam się kopnął w głowę i sam wbił nosem w ścianę.

Łukasz Warzecha

Źródło artykułu:WP Wiadomości
warszawabójkapolicja
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)