Łukasz Warzecha o zachowaniu polskich elit: współcześni jurgieltnicy
- Rzekome zagrożenie demokracji to obecnie działania legalnie wybranej władzy, które – owszem – bywają zbyt gwałtowne, może nawet nieprzemyślane, ale demokracji na pewno nie zagrażają. KOD spokojnie demonstruje sobie na ulicach, przez nikogo nieprześladowany. Mediów prywatnych nikt nie wycisza. Jerzy Owsiak może nadal organizować swoją imprezę. Jeżeli tak wygląda kraj, gdzie zagrożona jest demokracja, to co powiedzieć o Niemczech, gdzie policja nie panuje nad imigrantami, a media boją się mówić prawdę w obawie o reakcję polityków partii rządzącej? – pisze Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski. Publicysta pisze o sytuacji w dzisiejszej Polsce i wyjaśnia, kim są jurgieltnicy oraz ich współcześni odpowiednicy.
Cóż to takiego był jurgielt i kim byli jurgieltnicy? Jurgielt była to regularnie wypłacana przez zagranicznego mocodawcę pensja dla polskiego dostojnika, urzędnika, czasem nawet zwykłego szlachcica, która zapewniała jego uległość i powolność w sprawach ważnych dla płacącego. Jurgielt upowszechnił się w Polsce w dobie saskiego upadku, a więc począwszy od początku XVIII wieku, wraz z rządami Augusta II. Do najsłynniejszych jurgieltników – w szerokim znaczeniu, czyli nie tylko pobierających wynagrodzenie, ale czerpiących ze zdrady zyski w postaci dóbr lub urzędów – należeli Adam Poniński (utrwalony na pierwszym planie na robiącym ogromne wrażenie obrazie „Reytan – upadek Polski” Jana Matejki oraz opisany przez Jarosława Marka Rymkiewicza w książce pod tym samym tytułem), Hieronim Radziejowski (przewodnik Szwedów podczas Potopu, uwieczniony w powieści przez Henryka Sienkiewicza) czy Szczęsny Potocki (jeden z przywódców Targowicy).
Jeden z historyków, zajmujących się głównie epoką upadku Polski, a więc wiekiem XVIII, odnalazł w cudem zachowanych od tamtego czasu archiwach list jurgieltnika poważanego w sferach magnackich, trudniącego się również publikowaniem tekstów publicystycznych. Jurgieltnik ów pobierał był pensję i od dworu rosyjskiego, i od austriackiego, a w pewnym okresie nawet pruskiego. List, pisany po francusku i przeznaczony do publikacji jako broszura, skierowany jest do carycy Katarzyny II. Powstał w roku 1768, a więc w chwili powołania konfederacji barskiej, będącej w gruncie rzeczy pierwszym polskim powstaniem, nieco naiwnie powołanym dla obrony dawnych wolności, a szczerze przeciwko obcym – głównie rosyjskim – wpływom w kraju. W liście czytamy między innymi:
„Oburzenie cywilizowanych krajów na polską ciemnotę w zupełności rozumiem. Jesteśmy w Europie wielką rodziną. To normalne, że krewni reagują, gdy któremuś z bliskich dzieje się coś złego, że sprawdzają, co się z nim dzieje, pomagają. I że w sytuacji gdy krewny zachowuje się źle, słyszy napomnienia. A gdy je ignoruje, stają się one coraz bardziej ostre. Konfederaci wrogość do Rosjan mają pod skórą. Cokolwiek by się złego wydarzyło, winni będą właśnie oni. Teraz Polska potrzebuje solidarności, otuchy, moralnego wsparcia. Dlatego proszę Waszą Cesarską Mość, aby nie milczała”.
No dobrze – muszę przyznać, że trochę pomanipulowałem. To nie jest list XVIII-wiecznego jurgieltnika, ale lekko tylko przerobiony tekst Bartosza Wielińskiego z „Gazety Wyborczej”, który ukazał się pod tytułem „Nie milczcie proszę” w niemieckim dzienniku „Süddeutsche Zeitung”. Oryginał brzmi:
„Oburzenie Zachodu w zupełności rozumiem. Jesteśmy wielką rodziną. To normalne, że krewni reagują, gdy któremuś z bliskich dzieje się coś złego, że sprawdzają, co się z nim dzieje, pomagają. I że w sytuacji gdy krewny zachowuje się źle, słyszy napomnienia. A gdy je ignoruje, stają się one coraz bardziej ostre. […] Wrogość do Niemców politycy PiS mają pod skórą. Cokolwiek by się złego wydarzyło, winni będą właśnie oni. […] W latach 80. z Niemiec do ciemiężonej Polski płynęła rzeka paczek z darami. Teraz Polska potrzebuje solidarności, otuchy, moralnego wsparcia. Dlatego proszę Niemców, by nie milczeli”.
Na początku tekstu Wieliński opisuje sytuację w Polsce w sposób skrajnie wypaczony, karykaturalny: „Nie brałem na poważnie tego, że ministrem obrony mógłby zostać człowiek wyznający szalone teorie spiskowe, twierdzący, że prezydent Lech Kaczyński został zamordowany przez Rosjan w Smoleńsku. Że koordynatorem służb specjalnych zostanie człowiek skazany za nadużycia władzy. Że minister spraw zagranicznych za wroga uzna rowerzystów i wegetarian. Że szczująca na przeciwników PiS katolicka telewizja zostanie przez nową władzę uznana za modelowy przykład obiektywnego dziennikarstwa. Że politycy PiS wprost zażądają od dziennikarzy, by przestali ich krytykować”.
Żadne z tych stwierdzeń nie wytrzymałoby rozebrania na czynniki pierwsze, odwołania do konkretnych wypowiedzi w całym ich kontekście oraz rzetelnej weryfikacji. Ale uznajmy, że redaktor Wieliński ma lekką paranoję i wydaje mu się, że w Polsce naprawdę dzieją się takie straszne rzeczy. W porządku, jego prawo, każdemu wolno się kompromitować. Jednak wzywanie obcych na pomoc to już inny kaliber.
I dlatego warto dziś przywrócić do życia termin „jurgieltnicy”, bo, rozumiany szeroko, idealnie tłumaczy zachowanie części polskiej elity, uwieńczone swoistym sukcesem w postaci wszczęcia przez Komisję Europejską wobec Polski procedury sprawdzającej funkcjonowanie instytucji demokratycznych.
Od momentu zmiany władzy to między innymi środowisko „GW” udzielało się w zagranicznych mediach wielokrotnie, za każdym razem alarmując, jak straszne rzeczy dzieją się w Polsce. Zdarzało się, że następnie te opinie – pochodzące z wewnątrz grupy tu, w kraju, strzegącej własnego interesu – były następnie cytowane jako opinie „zagranicznej prasy”. Takie perpetuum mobile.
A interesy są całkiem wymierne. Wiadomo przecież, że skończyło się publikowanie ogłoszeń rządowych agencji w prasie sprzyjającej dawnej władzy. Spółki skarbu państwa pod nowymi zarządami także wycofują swoje reklamy. Mówimy o konkretnych pieniądzach i wpływach.
Oczywiście można założyć, że jakaś część autorów krytycznych tekstów o Polsce pod rządami PiS pisze całkiem szczerze i że nie chodzi tutaj o ich prywatny interes. Po prostu – mają inną wizję kraju i są szczerze zaniepokojeni, że Polska wzięła inny kurs. W porządku. Problem pojawia się, gdy ich teksty są drukowane za granicą i przybierają formę donosu, a nawet wyrażają oczekiwanie interwencji.
Oczywiście, wielu się oburzy: jakże to?! Jacy jurgieltnicy?! Czy ktoś z nich wziął choćby złotówkę? Otóż – niestety niejeden. Oczywiście nie wprost do kieszeni z portfela Angeli Merkel. Jednak zaskakujące wnioski przynosi weryfikacja różnego rodzaju zleceń, jakie realizują regularnie dla działających w Polsce niemieckich think-tanków członkowie polskiej elity, w tym także publicyści. Prowadzenie dyskusji, pisanie tekstów, stypendia – wszystko to rodzi zobowiązania, choć oczywiście nikt tu żadnych cyrografów nie podpisuje. Nie ma takiej potrzeby. Wiadomo, że krytyczna opinia o Niemczech oznacza koniec korzyści. Jeżeli zaś ktoś się od takich zleceń uzależnia – po prostu finansowo – to jest to nic innego jak forma jurgieltu.
Nie muszę też chyba tłumaczyć, że korzyści trudniejszych do wyśledzenia jest znacznie więcej. Obejmują władzę polityczną, sprawowaną ze wsparciem naszych berlińskich przyjaciół – dokładnie tak jak do wyglądało w I Rzeczpospolitej u jej schyłku, gdy nie sposób było objąć ważnego urzędu (i czerpać z tego korzyści) bez wsparcia któregoś z konkurujących o wpływy mocarstw, a więc głównie Rosji, ale i Austrii, a także rosnących w siłę Prus. Można by dziś powiedzieć, że jurgielt może być nie tylko finansowy, ale i polityczny.
No tak – powie ktoś – ale przecież obecnie rządzący i ich sympatycy także zwracali się do zagranicy o pomoc, choćby przy sprawie Smoleńska czy umieszczenia TV Trwam na multipleksie. Owszem – ale sprawy są nieporównywalne. Tam o jurgielcie mowy być nie mogło, bo jaką niby korzyść odnosili politycy i publicyści, alarmujący w sprawie TV Trwam? Jakich regularnych korzyści doznawali lub bronili ci, którzy uczestniczyli w publicznym wysłuchaniu w Parlamencie Europejskim w sprawie Smoleńska? Co zresztą było zaledwie pieszczotą wobec ówczesnej władzy w porównaniu z procedurą uruchomioną obecnie przez Komisję Europejską.
Trudno w końcu porównywać samą istotę tych zagadnień. Nie ma tu symetrii. Zarówno śledztwo, jak i cywilne dochodzenie w sprawie smoleńskiej katastrofy były faktycznie prowadzone skandalicznie, a wysłuchanie publiczne mogło jedynie służyć zwróceniu na to uwagi. Nie jest to procedura prowadząca do jakichkolwiek konkretnych działań.
Tymczasem rzekome zagrożenie demokracji to obecnie działania legalnie wybranej władzy, które – owszem – czasem bywają nadmiernie asertywne, zbyt gwałtowne, może nawet nieprzemyślane, ale demokracji na pewno nie zagrażają – co widać. KOD spokojnie demonstruje sobie na ulicach, przez nikogo nieprześladowany. Mediów prywatnych nikt nie wycisza. Jerzy Owsiak może nadal organizować swoją imprezę. Najścia służb o 6 rano miejsca nie mają – inaczej niż za PO, gdy ABW weszła o 5:40 do mieszkania chłopaka, prowadzącego stronę wykpiwającą prezydenta Komorowskiego. Jeżeli tak wygląda kraj, gdzie zagrożona jest demokracja, to co powiedzieć o Niemczech, gdzie policja nie panuje nad imigrantami, a media boją się mówić prawdę w obawie o reakcję polityków partii rządzącej?
Dla jurgieltników to wszystko nie ma oczywiście znaczenia. Im wcale nie chodzi o ratowanie demokracji, ale wygodnego dla nich stanu rzeczy.
I tu pojawiają się czasami słowa bardzo mocne, niektórzy mówią o nawet volksdeutschach i przypominają golenie głów kobietom podczas niemieckiej okupacji. To niepotrzebne wzbudzanie emocji. W takiej sytuacji najlepiej posłużyć się klasyką. Oto w niezrównanej Sienkiewiczowskiej Trylogii mamy wielu takich jurgieltników (w szerokim znaczeniu) – szczególnie w „Potopie”, od samego Radziejowskiego począwszy na Januszu Radziwille skończywszy. Jednym z amatorów szwedzkich pieniędzy jest Andrzej Kuklinowski, który najpierw przybywa do jasnogórskiego klasztoru jako poseł oblegających go wojsk generała Millera i namawia braciszków do poddania się. Zwraca wówczas uwagę na Kmicica (występującego jako Babinicz) i sądzi, że uda mu się namówić go do zdrady. Kmicic odprowadza Kuklinowskiego za bramę klasztoru i tam rozgrywa się pamiętna scena. Oddaję głos Sienkiewiczowi:
— Waćpan ciągniesz na stronę szwedzką, boś szwedzki poseł – rzekł nagle Kmicic – nie wypada ci inaczej, chociaż w duszy, kto wie, co tam myślisz. Są tacy, którzy Szwedom służą, a w sercu źle im życzą. — Parol kawalerski! — odrzekł Kuklinowski — że mówię szczerze, i nie dlatego, że funkcję poselską spełniam. Za bramą już ja nie poseł, i kiedy tak chcesz, to składam dobrowolnie swoją poselską szarżę i mówię ci jak prywatny: kiń do licha, tę paskudną twierdzę! — To waść mówisz jako prywatny? — Tak jest. — I mogę ci jako prywatnemu odpowiedzieć? — Jako żywo! sam proponuję. — Tedy słuchajże mnie, panie Kuklinowski (tu Kmicic nachylił się i spojrzał w same oczy zabijaki), jesteś szelma, zdrajca, łotr, rakarz i arcypies! Masz dosyć, czyli mam ci jeszcze w oczy plunąć? Kuklinowski zdumiał się do tego stopnia, że przez chwilę trwało milczenie. — Co to?… Jak to?… Słyszęż ja dobrze? — Masz, psie, dosyć, czyli chcesz, bym ci w oczy plunął? Kuklinowski błysnął szablą, lecz Kmicic schwycił go swą żelazną ręką za garść,
wykręcił ramię, wyrwał szablę, następnie trzasnął w policzek, aż się rozległo w ciemności, poprawił z drugiej strony, obrócił w ręku jak frygę i kopnąwszy z całej siły, wykrzyknął: — Prywatnemu, nie posłowi!…
Który to fragment z serdecznymi pozdrowieniami dedykuję wszystkim współczesnym jurgieltnikom.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski\