Łukasz Warzecha: Kaczyński trzeciej szansy nie dostanie. To jeden z niewielu pewników
W wariancie dla siebie niekorzystnym z partii absolutnie dominującej na scenie politycznej, PiS może na powrót stać się opozycją. I to opozycją skrajnie stłamszoną za pomocą instrumentów, które sam stworzył.
01.01.2019 11:12
Przyspieszonych wyborów do Sejmu i Senatu nie będzie. To dla Jarosława Kaczyńskiego zbyt wielkie ryzyko polityczne i wizerunkowe. Ma też w pamięci utratę władzy w 2007 roku, właśnie wskutek takich wyborów. Ale to nie znaczy, że w roku podwójnie wyborczym będzie nudno.
W połowie grudnia zaczęły się pojawiać informacje, że w PiS poważnie rozważa się przyspieszone wybory, do których miałoby dojść w wyniku nieprzyjęcia przez Sejm budżetu na kolejny rok. Niewykluczone, że niektórzy wewnątrz PiS są zwolennikami takiego wariantu. Faktycznie, lepiej najpierw zrobić wybory, w których wyraźna wygrana jest bardziej prawdopodobna – krajowe – niż te, w których można ponieść porażkę – europejskie. Ale skrajnie mało prawdopodobne jest, że prezes PiS się na to zgodzi.
Pośpiech jest złym doradcą
Po pierwsze – bardzo trudno byłoby wytłumaczyć wyborcom, dlaczego partia rządząca nie chce czekać raptem paru miesięcy, mając przecież wciąż bardzo dobre notowania, lecz skraca kadencję parlamentu, wprowadzając spore polityczne zamieszanie. Takie posunięcie byłoby z całą pewnością potężnie krytykowane przez całą opozycję, której szybki termin wyborów na pewno by nie służył, ale z kolei powstałe zamieszanie wcale nie musiałoby być dobre dla rządzących.
Po drugie – parlament może ulec rozwiązaniu w trzech przypadkach. Jeden można od razu odrzucić, bo dotyczy niemożności sformowania rządu. Drugi to samorozwiązanie, opisane w artykule 98. Konstytucji: „Sejm może skrócić swoją kadencję uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby posłów. Skrócenie kadencji Sejmu oznacza jednoczesne skrócenie kadencji Senatu”. Dwie trzecie głosów to 310 posłów. Klub PiS liczy dziś 236 posłów i dobicie do dwóch trzecich w tej sprawie jest całkowicie nierealne.
Trzeci sposób to nieuchwalenie budżetu, ale też prowizorium budżetowego (które może budżet zastąpić). Artykuł 225. Konstytucji powiada: "Jeżeli w ciągu 4 miesięcy od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy budżetowej nie zostanie ona przedstawiona Prezydentowi Rzeczypospolitej do podpisu, Prezydent Rzeczypospolitej może w ciągu 14 dni za-rządzić skrócenie kadencji Sejmu".
Wątpliwe, czy w ogóle spięłyby się tutaj terminy, tak aby zdążyć z datą wyborów krajowych przed europejskimi, ale przede wszystkim taki zabieg – celowe nieuchwalenie budżetu oraz prowizorium budżetowego – byłby kompletnie niepojęty dla wyborców, także dla wyborców PiS. Musiałby zostać odebrany albo jako sygnał, że w państwie dzieje się bardzo źle, albo jako przejaw politycznego cwaniactwa.
Można zatem spokojnie założyć, że kalendarz wyborczy w 2019 roku nie ulegnie zmianie. Co się zatem wydarzy?
Zobaczymy PiS "europejski"
W maju wybory do Parlamentu Europejskiego – drugi test wyborczy dla PiS od 2015 roku, trudniejszy niż poprzedni, ten z października 2018 roku. Po pierwsze dlatego, że te wybory zwykle mobilizują elektorat miejski, zamożniejszy, bardziej niechętny partii rządzącej, a także sprzyjają ugrupowaniom mniejszym, z niewielkim poparciem, za to z bardzo zdeterminowanymi wyborcami. Oba czynniki są dla PiS niekorzystne.
Do maja PO może bardziej zmobilizować swoich sympatyków, a PiS będzie podgryzany od prawej strony. Na razie potencjalna konkurencja w postaci zjednoczenia Wolności i Ruchu Narodowego, Marka Jurka czy ugrupowania europosła Piotrowskiego nie wygląda groźnie, ale w maju może nabrać siły. I ma punkty zaczepienia: kwestia aborcji eugenicznej, kwestia imigrantów zarobkowych czy wycofywanie się rakiem z ustawy o IPN albo o Sądzie Najwyższym – we wszystkich tych kwestiach ugrupowania stojące po prawej stronie od PiS systematycznie wzmacniają krytykę partii rządzącej.
Łatwo przewidzieć, co będzie głównym motywem kampanii do Parlamentu Europejskiego – najogólniej mówiąc: Europa.
Brzmi jak truizm, ale to będzie naprawdę ostra walka. Z jednej strony Koalicja Obywatelska będzie szermować bez umiaru wizją Polexitu, twierdząc, że potrzebujemy "więcej Europy", z której PiS chce nas wyprowadzić. Z drugiej strony skrajni eurosceptycy będą grzmieli o tym, że partia Kaczyńskiego ulega naciskom silnych, cofa się ze strachem i nie realizuje obietnic, dotyczących między innymi powstrzymania fali imigracji do Polski. Pośrodku będzie PiS, któremu bardzo trudno będzie stworzyć jasny, jednoznaczny i spójny przekaz. Bo jaki miałby on być?
"Chcemy Unii, ale innej" nie brzmi tak klarownie jak "tylko Europa" albo "precz z UE". Dla partii Kaczyńskiego będą to bardzo trudne wybory, które mogą się skończyć dla PiS wygraną, ale o włos, znacznie poniżej oczekiwań i obecnych sondaży, które zresztą usypiają sprzyjających Prawu i Sprawiedliwości wyborców. A ledwie minimalna wygrana w maju sprawiłaby, że niedługo przed wyborami parlamentarnymi rządzące ugrupowanie zaczęłoby ponownie tracić rozpęd.
Ponownie – o ile w ogóle go odzyska, co właśnie usiłuje z miernym skutkiem zrobić. Mateusz Morawiecki zaczął już starania o przesterowanie przekazu partii bardziej do centrum, tak jak w 2015 roku. Jarosław Kaczyński będzie się pojawiał tylko incydentalnie, jastrzębie PiS poznikają. Trzy lata temu ten zabieg się udał, ale też wtedy PiS było od wielu lat w opozycji i dlatego zmiana wizerunku była wiarygodniejsza. Wyborcy miewają wprawdzie bardzo krótką pamięć, ale sposób, w jaki PiS opisywał i kształtował rzeczywistość przez ostatnie trzy lata mocno jednak musiał się wbić w świadomość, również za sprawą publicznych mediów, przede wszystkim TVP. Tu znów może się okazać, że Jacek Kurski bardziej zaszkodzi PiS niż pomoże, bo w kontraście między PiS twardo wojującym przez trzy lata a łagodniejącym nagle w roku wyborczym Polacy z centrum – bez których powtórzenie wyniku z 2015 roku nie jest możliwe – wyczują gruby fałsz.
Nowe nuty w repertuarze PO
Ciekawe, że podczas całkiem przyzwoitego wystąpienia w sejmowej debacie o wotum nieufności Grzegorz Schetyna sporo miejsca poświęcił obciążeniom podatkowym oraz podwyżkom cen, w tym cen prądu. To nowość, bo zwykle Platforma koncentrowała się obsesyjnie na kilku hasłach, niespecjalnie mobilizujących elektorat: konstytucja, sądownictwo, zagrożenie demokracji. Być może grudniowe wystąpienie Schetyny oznacza zmianę tonacji.
Skoro zaś mowa o cenach prądu – z pewnością będą jednym z najczęstszych motywów politycznej wojny, na przemian z inflacją i wzrostem cen w ogóle, szczególnie przed wyborami do Sejmu i Senatu.
Nawet jeżeli rządowi uda się znaleźć tymczasowe rozwiązanie, które sprawi, że indywidualni odbiorcy zapłacą za prąd mniej niż się obawiali, to będzie to tylko placebo. Ewentualna zmiana prawa energetycznego, wprowadzająca de facto całkowicie ręczne sterowanie cenami, to przecież tylko usunięcie objawów na krótki czas. W najlepszym wypadku drastyczne podwyżki będą czekać tuż za rogiem i opozycja na pewno będzie o nich mówić. Inna rzecz, czy sama będzie mieć propozycję, jak im zaradzić.
A przecież PO ma w tej sprawie wiele za uszami. W najgorszym wypadku inflacja ruszy w górę z powodu podwyżek cen energii, które już uderzyły w przedsiębiorców i samorządy. Nie widać, żeby PiS miał pomysł, jak z tego wybrnąć w perspektywie dłuższej niż 2019 rok.
Nie będzie na pewno telewizyjnej debaty Jarosława Kaczyńskiego z którymś z przywódców opozycji, jak zdarzało się w przeszłości. Ale sam Kaczyński z pewnością doskonale pamięta, jak w 2007 roku podczas pokazywanego na żywo przez wszystkie stacje starcia z Tuskiem poległ na pytaniach o ceny podstawowych artykułów spożywczych. Dlatego temat wysokich cen, zjadających w coraz większym stopniu tak hojnie rozdawany przez PiS socjal, też będzie się w kampanii do parlamentu pojawiał.
Zjednoczona opozycja - to dla PiS nie brzmi dobrze
PiS będzie się obawiał przede wszystkim połączenia sił opozycji – i to nawet nie przed wyborami, ale po wyborach, już w Sejmie. Przed wyborami niekoniecznie musi do tego dojść. To kwestia kalkulacji, co się bardziej opłaca z punktu widzenia podziału mandatów zgodnie z metodą d’Hondta. Może się okazać, że startując osobno, ugrupowania twardej opozycji zdobywają więcej miejsc niż idąc do wyborów jako koalicja. Poza tym po wyborach łatwiej obronić swoją niezależność wobec dominującej Platformy, jeśli szło się do nich oddzielnie, bo potem, przy zawieraniu ewentualnej koalicji rządowej, można stawiać dalej idące warunki.
PiS będzie się obawiać, że zwycięstwo w wyborach nie będzie oznaczać powtórzenia sukcesu z 2015 roku i samodzielnej większości. Wtedy stanie przed koniecznością dobrania sobie koalicjanta i nawet, jeżeli go znajdzie, to rządy z choćby dużo słabszym partnerem są trudne i niewdzięczne, czego Jarosław Kaczyński doświadczył w latach 2005-2007. Gorszy wariant to ten, w którym koalicjanta nie udaje się znaleźć, za to łączy się antypisowska opozycja i dochodzi do zmiany władzy. Gdyby w październiku powstał rząd na przykład PO-PSL-SLD, czeka nas polityczne trzęsienie ziemi: wszystkie instrumenty zawłaszczania państwa, jakie stworzył PiS w czasie swoich rządów, zostałyby wykorzystane przeciwko niemu. W krótkim czasie bezwzględna czystka wymiotłaby ludzi układu pisowskiego ze wszystkich miejsc, na które władza ma wpływ, z mediami włącznie. To byłaby rzeź.
Wyniki wyborów do PE, a przede wszystkim do Sejmu, to być albo nie być dla Mateusza Morawieckiego, który wciąż swoją pozycję polityczną musi opierać przede wszystkim na wsparciu Kaczyńskiego. W PiS niemałe jest grono chętnych do wbicia premierowi noża w plecy, a brak sukcesu w 2019 roku sprowokowałby lawinę ciosów. Morawiecki o tym wie, dlatego może chcieć usunąć swojego głównego rywala, Zbigniewa Ziobrę, do Parlamentu Europejskiego. W ten sposób obecnemu ministrowi sprawiedliwości trudno byłoby wykorzystać prawdopodobny słaby wynik majowych wyborów do podważania pozycji szefa rządu jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. Ale nawet gdyby Ziobro wyjechał do Brukseli, słabe wyniki w maju i październiku będą oznaczały upadek Morawieckiego.
Gdzieś w tle widać sylwetkę Donalda Tuska, który nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji o powrocie do Polski – Tusk jest asekurantem – ale bardzo poważnie go rozważa. Jeśli obecny przewodniczący Rady Europejskiej porozumiał się z Grzegorzem Schetyną – co bardzo prawdopodobne – znaczy to, że czeka na rezultat tegorocznych wyborów. Jeżeli ten okaże się satysfakcjonujący, w 2020 roku Tusk może bardzo poważnie zagrozić reelekcji Andrzeja Dudy.
W wariancie niekorzystnym dla rządzącego ugrupowania w ciągu półtora roku od teraz z partii absolutnie dominującej na scenie politycznej PiS może zatem na powrót stać się opozycją, i to opozycją skrajnie stłamszoną za pomocą instrumentów, które sam stworzył. Jarosław Kaczyński trzeciej szansy już nie dostanie i dobrze o tym wie – dlatego będzie się mocno starał, żeby ten scenariusz się nie zrealizował.