Łukasz Warzecha dla WP.PL: Unia nie jest rajem
Im więcej obowiązkowych zachwytów nad dziesięcioleciem polskiej obecności w UE, tym bardziej mam ochotę wejść w rolę malkontenta. Zarządzany odgórnie entuzjazm zaczyna za bardzo przypominać dawne 1-majowe zachwyty nad osiągnięciami obozu socjalistycznego - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
02.05.2014 | aktual.: 02.05.2014 19:59
Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Można by spokojnie rozmawiać o tej dekadzie członkostwa w UE, gdyby istniała taka wola po stronie, mówiąc ogólnie, obozu rządowego. Tak jednak nie jest z bardzo prostego powodu: bo wszystko - nawet uchwała w sprawie kanonizacji Jana Pawła II - jest narzędziem w politycznej grze. Platformie i jej akolitom opłaca się karmić nas bezmyślnym euroentuzjazmem i dyskontować dla siebie 10. rocznicę wejścia do UE, ponieważ w ten sposób każdego, kto tego entuzjazmu uparcie nie chce wykazać, wpychają w buty eurosceptyka i przeciwnika Unii. Oczywiście naczelnym celem takiej operacji jest największa partia opozycyjna, której członkowie czasem nawet z taką narracją chętnie współpracują. Vide prof. Krystyna Pawłowicz, która dzieli się swoimi marzeniami, aby się Unia rozwaliła, a nas w niej nie było. Te marzenia mają z rzeczywistością równie wiele wspólnego, co wynurzenia Róży Thun o tym, że UE to świat idealny i raj.
Będąc niedawno w Strasburgu, rozmawiałem z jednym a najciekawszych europosłów, brytyjskim deputowanym z Partii Konserwatywnej Danielem Hannanem. Ten pisarz i publicysta, otwarcie definiujący się jako eurosceptyk, zauważył: "Słowa 'obsesyjny' używa się zawsze wobec eurosceptyków. Nie rozumiem, dlaczego nie stosuje się go wobec unijnych biurokratów, którzy usiłują na przykład za wszelką cenę przepchnąć projekt traktatu konstytucyjnego, obojętnie ile razy byłby on odrzucany w referendach". Hannan nawiązywał w ten sposób do głosowań w Holandii i Francji, w których traktat konstytucyjny przepadł w roku 2005, ale i tak został wepchnięty europejskim narodom na siłę pod inną nazwą (jako traktat lizboński).
Uwaga Hannana jest jak najbardziej słuszna. Kto jest bezkrytycznie zachwycony Unią, nieustannie gada o potrzebie dalszej integracji, uważa ją za raj na ziemi, a jeśli obywatele protestują przeciwko jakimś rozwiązaniom, twierdzi, że nie dorośli i jak się ich lepiej poinformuje, to na pewno zrozumieją, że to wszystko dla ich dobra - taki ktoś jest światłym, otwartym Europejczykiem. Kto mówi, że integracja poszła za daleko, że biurokracja europejska jest poza wszelką kontrolą, że UE to gra interesów, w której silniejsi forsują korzystne dla siebie rozwiązania i że bilans tej organizacji jest mieszany - ten jest oszołomem, chce wojny w Europie, a najpewniej jest po prostu faszystą.
Jest to, mówiąc najoględniej, dość nierozsądne postawienie sprawy, a mówiąc wprost - zwykły intelektualny fałsz i propaganda. Podobnie jak propagandą jest Parada Schumana i rytualne zachwyty nad polskim członkostwem. Prawda jest taka, że Unia, jak każda stworzona przez ludzi struktura, ma swoje plusy i ma minusy. W moim akurat przekonaniu plusy wciąż lekko przeważają nad minusami, ale ten bilans w ostatnich latach coraz bardziej się wyrównuje. Z jednej strony mamy wielkie pieniądze z unijnych funduszy strukturalnych, ale z drugiej - ogromną część biznesu, żyjącą tylko z tych pieniędzy. Wszystkie te firmy upadną, gdy fundusze się skończą. Z jednej strony mamy strefę wolnego handlu i dobre zasady konkurencji, ale z drugiej coraz bardziej idiotyczne regulacje, dotyczące niektórych produktów i towarów (ze słynną krzywizną banana na czele), które pod pozorem absurdu promują interesy określonych producentów i lobbies. Dorzućmy do tego wielkie ilości antywolnościowej legislacji, w tym np. w kwestiach palenia
tytoniu albo bezpieczeństwa na drogach. Dodajmy absurdalny i naprawdę obsesyjny nacisk na walkę z domniemanym ociepleniem klimatu, która kosztuje nas już gigantyczne pieniądze, a będzie kosztować jeszcze większe. Dodajmy fakt, że w korytarzach gmachów Komisji Europejskiej krążą bez skrępowania lobbyści, pozostający poza wszelką kontrolą i forsujący takie przepisy jak nakaz wycofania tradycyjnych żarówek - dziś już wiemy, że bezzasadny, szkodliwy i służący jedynie interesom firm, produkujących świetlówki "energooszczędne" (a faktycznie w fazie uruchamiania zużywające o wiele więcej energii niż tradycyjne żarówki). Dodajmy wreszcie plan strategiczny, w którym najsilniejsi członkowie UE, przede wszystkim Niemcy i Francja, bezwzględnie forsują wobec słabszych decyzje zgodne z ich interesami (widać to szczególnie w kwestiach energetycznych). Dodajmy zatem to wszystko do cukierkowego obrazu, którym jesteśmy na dziesięciolecie karmieni, a okaże się, że bilans jest - jako się rzekło - mieszany. Stwierdzenie tego
faktu nie jest żadnym oszołomstwem, ale zwykłym realizmem. W przeciwieństwie do bezkrytycznych zachwytów i centralnie sterowanych wyrazów "spontanicznej" radości.
Innym przejawem realizmu jest prosta konstatacja, że w obecnej sytuacji geopolitycznej akurat Polska nie mogłaby sobie pozwolić na pozostawanie poza Unią. Choć z drugiej strony spokojnie mogłaby to być Unia zbudowana nie według schematu euroentuzjastów, pokrzykujących o europejskim "narodzie" i o konieczności doprowadzenia do federacji, ale według pomysłu Davida Camerona, który w styczniu 2013 r. mówił o UE jako luźniejszym związku państw narodowych, w którym naprawdę nikt nikomu narzucać nie będzie. Zaś wizja Europy federalnej - niegdyś wysławiana także przez polskiego ministra spraw zagranicznych - jest jednym z potencjalnie najszkodliwszych i najbardziej oderwanych od rzeczywistości pomysłów, jakie sobie można wyobrazić.
I jeszcze jedna ważna uwaga: 10 lat temu nie weszliśmy "do Europy", bo nigdy z niej nie wyszliśmy. Owszem, byliśmy z niej na siłę kilkakrotnie wyrywani przez rosyjskich okupantów - w wiekach XIX i XX - ale ta akcja się nie udała. Nie byliśmy w Azji. Kulturowo pozostawaliśmy krajem na wskroś europejskim, więc w 2004 r. wstąpiliśmy po prostu do międzynarodowej struktury, łączącej znaczną część państw naszego kontynentu, ale nie do Europy. Owo "wstępowanie do Europy" - jedna z najgłupszych fraz, jakie krążyły dekadę temu i pojawiają się nadal - jest tylko świadectwem potwornych kompleksów, które nadal charakteryzują część naszych elit. W szczególności tę część, która, wszedłszy do Parlamentu Europejskiego, rozdziawia ze zdumienia gębę jak przybysz z głębokiej prowincji i deklaruje, że oto znalazła się w raju.
* Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL*