Łukasz Warzecha: Bauman poważnie traktuje zobowiązania wobec komunistycznych siepaczy
Sędziwy już profesor Dietrich von Straafen (rocznik 1920) jest szanowanym w Niemczech lingwistą i filozofem. Od zjednoczenia Niemiec przez wiele lat wykładał na uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Miał autorski program w publicznej telewizji ZDF. Posiada kilkanaście tytułów doktora honoris causa uniwersytetów na całym świecie. Ordery, medale, nagrody. Napisał kilkadziesiąt książek i tysiące artykułów ze swojej dziedziny. Był niemieckim produktem firmowym i eksportowym. Lecz przez lata nikt nie zajmował się szczególnie wnikliwie jego przeszłością - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
27.06.2013 | aktual.: 27.06.2013 15:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Dopiero sześć lat temu okazało się, że prof. von Straafen pracował w latach 1941-45 w RSHA – Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy, kontrolującym m.in. SD (Służbę Bezpieczeństwa) i Gestapo. Młodego von Straafena – jak wykryli dziennikarze – zatrudniono najpierw w samym ministerstwie, potem w SD, na koniec zaś w Gestapo, gdzie dosłużył się stopnia SS-Unterstürmführera, działając prawdopodobnie także na terenach okupowanych, w tym w Generalnym Gubernatorstwie. Sposób, w jaki profesor uniknął po wojnie odpowiedzialności, pozostał niejasny.
Kiedy artykuł podsumowujący życiorys von Straafena ukazał się w tygodniku „Der Spiegel”, profesor zdecydował się na udzielenie pismu wywiadu. Mówił w nim m.in., że tuż przed wojną i w jej czasie niemal wszyscy Niemcy wierzyli w Hitlera; on również. Uważał, że propozycje kanclerza były w owym czasie dla Niemiec najrozsądniejsze. „Gdy spojrzeć na to nawet z dzisiejszego punktu widzenia, można tę opinię obronić” – stwierdził profesor. Swoją służbę w SD i Gestapo podsumowywał lekceważąco. „W SD zajmowałem się jedynie przepisywaniem raportów” – tłumaczył. – „To była strasznie nudna robota” – dodawał. Zaprzeczył, jakoby w Gestapo pełnił jakiekolwiek funkcje śledcze, kogokolwiek przesłuchiwał, o torturowaniu nie mówiąc. Stwierdził, że zajmował się jedynie sprawami organizacyjnymi i biurowymi.
Po ujawnieniu wątpliwego życiorysu oraz opublikowaniu wywiadu akcje von Straafena wcale nie spadły. Elita niemiecka szybko znalazła dla niego rozliczne usprawiedliwienia, mówiąc o błędach młodości. Niektórzy komentatorzy zaczęli wprawdzie znajdować i kojarzyć różne wypowiedzi profesora, dotyczące spraw społecznych i politycznych, z których można było wnioskować, że jego poglądy nie uległy drastycznej zmianie w ciągu kilkudziesięciu lat. Wiele mówił o potrzebie rządów silnej ręki, o wielkich Niemczech, a nawet o rasach wyższych i niższych. Ale nawet to nie zrobiło na nikim wrażenia.
Kilkanaście miesięcy temu, przy okazji 92. urodzin, profesora zaproszono na wykład na jego dawnej berlińskiej uczelni. Na sali pojawiła się jednak grupa protestujących przeciwników narodowego socjalizmu. Były transparenty i okrzyki: „Von Straafen do Norymbergi”, „Hańba!”, „Naziści pod sąd!”. Obecna na sali federalna minister nauki Anette Schavon (której potem dowiedziono plagiat w pracy naukowej) nie kryła oburzenia. Na jej prośbę interweniowała policja, wyprowadzając protestujących. Pani Schavon w pełnych rewerencji słowach przepraszała potem byłego gestapowca za „chamski protest uderzający w jednego z najwybitniejszych współczesnych niemieckich naukowców”.
Zakładam, że wielu z Czytelników już teraz gotuje się z oburzenia. Całkiem słusznie. Proszę teraz wpisać w Google’a nazwisko Dietrich von Straafen. Nie ma? Nic dziwnego. Wymyśliłem go, podobnie jak jego nieprawdopodobną historię. Proszę teraz wpisać nazwisko „Zygmunt Bauman” i poszukać artykułu z „Biuletynu naukowego IPN” z roku 2006, autorstwa Piotra Gontarczyka, w którym opisał on karierę późniejszego profesora w stalinowskich organach bezpieczeństwa.
Jedna postać prawdziwa, druga wymyślona. Obie historie symetryczne. Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w którym służył Bauman, był formacją równie zbrodniczą jak SD czy Gestapo. Jego żołnierze w latach 40. i 50. zajmowali się walką z antykomunistycznym podziemiem, którego członków zabijali na miejscu albo dostarczali wprost do ubeckich katowni. Pan profesor współpracował również przez jakiś czas z Informacją Wojskową, czyli kontrwywiadem, który także polował na byłych akowców i wykrywał wszelki sprzeciw wobec władzy ludowej.
To nie były wierszyki ku czci ojczulka Stalina, które pisała Wisława Szymborska, lub artykuły pochwalne o marksistowskiej idei, jak w przypadku Leszka Kołakowskiego. Mówimy o mordowaniu ludzi walczących z obcą okupacją.
Oczywiście – można powiedzieć – los ludzki układa się rozmaicie. Może po latach prof. Bauman – inaczej niż fikcyjny von Straafen – chociaż przeprosił? Czuł skruchę? Sięgnijmy zatem do pamiętnego tekstu „A Professor with a Past” z dziennika „The Guardian” z kwietnia 2008 r. „W owym czasie [po wojnie]” – powiada szanowany socjolog – „Polska była krajem bardzo zacofanym. […] Patrząc na ówczesne spektrum polityczne, partia komunistyczna obiecywała najlepsze rozwiązanie. Jej program polityczny najlepiej pasował problemów Polski z tamtego czasu. Byłem całkowicie zaangażowany. Komunizm był po prostu kontynuacją oświecenia”. Przypomnijmy, że częścią tego programu była bezwzględna, fizyczna eliminacja wrogów komunizmu.
O służbie w KBW profesor powiada, że chodziło o „zwalczanie terroryzmu w kraju – odpowiednik obecnie modnego zwrotu »wojna z terroryzmem«”. Ale sam Bauman oczywiście – jak wynika z jego wypowiedzi – nie miał broni w ręku. Pisał tylko agitacyjne ulotki dla żołnierzy. Szkoda, że nie przetrwały do dziś.
W sprawie swojej współpracy z Informacją Wojskową profesor powiada: „To kontrwywiad. Każdy dobry obywatel powinien w tym uczestniczyć”. Przypomnijmy: mówimy o instytucji, faktycznie bezpośrednio podporządkowanej NKWD, zajmującej się polowaniem na wrogów partii i Związku Sowieckiego. Bauman powiada, że nie pamięta, aby robił coś poza prze-pisywaniem papierków. Całkiem jak wymyślony von Straafen w SD.
Czy znajdziemy w rozmowie z brytyjskim dziennikiem jakieś bardziej stanowcze słowa przeprosin? Przyznania się do błędu? Bynajmniej: „To część mojej biografii. Ponoszę za to pełną odpowiedzialność. W tamtym czasie uważałem, że tak trzeba”. Przepraszać? Nie, absolutnie nie ma za co. Wstyd? Jaki wstyd?
Czy w rzeczywistości mogłaby się wydarzyć historia taka jak Dietricha von Straafena? Raczej nie. Nawet wziąwszy pod uwagę, jak bardzo Niemcy pragną wybielić swoją historię, wciąż kierują się normami przyzwoitości, narzuconymi po wojnie, które nie pozwalają fetować ludzi, którzy służyli w centrum nazistowskiego aparatu represji. I to całkiem niezależnie od ich zasług, czego dowodzi choćby zachwiana pozycja Güntera Grassa po tym, jak okazało się, że na ochotnika wstąpił do Waffen-SS.
Polska elita nie czuje takich oporów przed nagradzaniem, fetowaniem, wychwalaniem człowieka, który chętnie i z ochotą służył w strukturach, będących w samym jądrze systemu stalinowskich represji. Przede wszystkim zaś – który nigdy się z tej służby nie rozliczył, a o swojej współpracy z Informacją Wojskową nie mówił aż do 2007 roku, ponieważ – jak wyjaśniał – był związany obietnicą dochowania tajemnicy. Pan profesor, jak widać, bardzo poważnie traktuje zobowiązanie, jakie składał wobec komunistycznych siepaczy.