Lenin w Polsce

Dotacje demobilizują reżyserów, aktorów i pisarzy! Zamiast myśleć o publiczności - myślą o urzędnikach z ministerstwa.

05.05.2003 07:29

Chcemy decydować o tym, co powinni oglądać i czego słuchać obywatele, bo wiemy, co pozwoli im się kulturalnie rozwinąć, a co będzie tylko czczą rozrywką. Państwo musi spełniać organizatorskie funkcje w kulturze, żeby wychować kulturalnego, zdolnego korzystać z demokracji obywatela. Żeby to osiągnąć trzeba - obok celów programowych - odpowiednio dysponować środkami na kulturę" - to nie są słowa obecnego ani kilku poprzednich ministrów kultury (może z wyjątkiem Izabeli Cywińskiej i Andrzeja Celińskiego)
, chociaż brzmią podobnie. Wypowiedział je Lenin podczas ogłaszania manifestu Proletkultu, czyli oficjalnej ideologii sowieckiego państwa w latach 1917-1923. To Lenin wprowadził obowiązujący do dziś nie tylko w państwach postkomunistycznych, ale także w niektórych krajach zachodniej Europy, model dotowania kultury przez wiedzących lepiej urzędników.

Dotacje, czyli paczka z fałszywym adresem

Dotacje psują rynek i oduczają konkurencji. Pomoc, jaką państwo stara się przez nie zapewnić, jest nieskuteczna. To jest jak wysyłanie paczki żywnościowej pod fałszywy adres: zanim trafi do adresata, żywność się zepsuje - mówi Grzegorz Szczodrowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha. Według danych Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, pomoc w postaci dotacji dociera najwyżej do 14 proc. tych, do których jest adresowana, a w wypadku dotacji na kulturę ten odsetek nie przekracza 3 proc. Jak w dawnym systemie urzędnicy chcą za nas decydować, czy pieniądze z naszych podatków mają trafić na utrzymanie filharmonii, teatru, wspieranie produkcji filmowej czy pisma czytane przez kilkadziesiąt osób - niezależnie od tego, czy w ogóle chodzimy do filharmonii bądź teatru. Z badań CBOS wynika, że filharmonie odwiedza 0,2 proc. społeczeństwa, zaś teatry - 0,8 proc., co oznacza, iż dotacje służą wąskiej grupie fanów konkretnego gatunku sztuki. Skądinąd z danych GUS wynika, że 87 proc. bywalców filharmonii i 79 proc.
chodzących do teatru byłoby stać na zapłacenie rynkowej ceny za bilet, czyli 120- -150 zł (obecnie płaci się 25-50 zł). W teatrach na Broadwayu bilety kosztują często ponad 100 dolarów i sale są pełne. Dotowanie jest więc zabiegiem sztucznym, który w dodatku pozbawia dotowane instytucje większych wpływów oraz sprawia, że nie muszą konkurować o widza, czyli przedstawiają gorszą ofertę. W dotowanych instytucjach mało kto odczuwa potrzebę zabiegania o pieniądze prywatnych sponsorów, skoro od ponad pół wieku może liczyć na budżetową kroplówkę (obecnie w 93 proc. z kas samorządów). Nie dziwi więc, że myślenie o dziele sztuki w kategoriach produktu jest polskim artystom i zarządzającym kulturą zwyczajnie obce. Dotowanie sprawia, że politycy chronią przedstawicieli zawodów artystycznych przed wolnym rynkiem - czynią ich tym samym stypendystami czy rentierami żyjącymi na koszt społeczeństwa. Pod tym względem niewiele się zmieniło od czasów PRL.

Teatralny ruch oporu

Po reformie samorządowej w 1999 r. resort kultury utrzymuje trzy teatry, czternaście muzeów i dwa domy pracy twórczej. W 2002 r. wsparł też wydanie 57 książek i 38 czasopism. Ministerstwo Kultury wprawdzie nie dysponuje dużymi środkami na dotacje (budżet resortu wynosi w tym roku 1,17 mld zł, z czego 40 proc. pochłonie utrzymywanie szkół artystycznych), ale nasze pieniądze nadal idą na ten cel, tyle że z kas gmin, miast czy powiatów. W dodatku wiele dotacji wynika z preferencji aktualnego ministra. Zdzisław Podkański z PSL wspierał twórczość ludową, Kazimierz Ujazdowski z AWS - sztukę sakralną, zaś obecny minister Waldemar Dąbrowski chce zadbać o środowisko filmowe (o quasi-dotacjach na ten cel pisaliśmy w artykule "Kino opieki społecznej" - nr 17). Jedynie Celiński doszedł do wniosku, że dotacje są bardziej szkodliwe niż ich brak. Powiedział on przyzwyczajonym do korzystania z publicznych pieniędzy filmowcom, by szukali ich u prywatnych sponsorów. Nim zdążył wprowadzić w czyn swoje projekty, środowisko
zażądało jego dymisji. Utrzymywanie dotacji sprawia, że cały system finansowania kultury jest chory, co wyraźnie widać w teatrach. Teatralną stajnię Augiasza próbowali uporządkować ministrowie Izabela Cywińska (po roku 1989) i Andrzej Celiński (w roku ubiegłym). Oboje ponieśli porażkę. Cywińską zakrzyczało środowisko teatralne, dla którego jedyną dopuszczalną reformą było zniesienie cenzury. Jej pomysł polegał na podzieleniu teatrów według sposobu ich finansowania: sceny dotowane w całości przez rząd, przez wojewodów i te, które mają sobie radzić same. - Ten pomysł nic nie stracił na aktualności - mówi Cywińska. Celiński proponował, by stałe teatry istniały w miastach akademickich, zaś pozostałe działały na zasadach impresaryjnych. Jego następca Waldemar Dąbrowski (dwunasty już minister kultury w III RP) odciął się od tych koncepcji, twierdząc, że "nie mamy aż tak wielu teatrów, by je likwidować". A stałych scen jest przecież u nas znacznie więcej niż we Francji czy Hiszpanii. Na świecie teatry, które grają
popularny repertuar, same się finansują, a te najdroższe - muzyczne - są dotowane tylko do 30 proc. (jak londyńska Opera Królewska). Pozostałe środki muszą pozyskać same. Tymczasem w Polsce wszystkie duże sceny są deficytowe.

Przepustka do miernoty

Kiedy Martin Scorsese uparł się zrobić film o podróży do Włoch, zaś chętnych do sfinansowania dzieła brakowało, reżyser wziął udział w reklamie jednej z sieci bankowych. W Polsce spotkałby się zapewne z potępieniem, bo jego czyn stanowiłby niebezpieczny precedens dla środowiska. Najgorsze jest to, że większość ministrów kultury zaczyna urzędowanie od deklaracji, że państwo będzie kulturę dotować, bo tak trzeba. Innymi słowy, ministrowie mówią: drodzy twórcy, nie musicie się ścigać z kon-kurencją, dopracowywać projektów, szukać sponsorów, bo państwo tę waszą misję sfinansuje. Twórcy, którzy jak Marek Koterski wielokrotnie poprawiają swoje projekty, należą do wyjątków. - Każdy mój scenariusz ma kilkanaście wersji, bo tylko tak może powstać dobry film - opowiada Marek Koterski, twórca "Dnia świra", nagrodzonego w Gdyni. Dopiero trzynasta wersja jego scenariusza trafiła w ręce producenta, czyli Juliusza Machulskiego, szefa Zebry. I nie ma w tym nic dziwnego, bo na przykład Ronald Harwood, autor scenariusza
"Garderobianego" i "Pianisty", przyznaje się nawet do dwudziestu wersji. W Polsce system finansowania produkcji filmowej do podobnych metod pracy nie zmusza. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że nie ma gorszej strategii w kulturze niż ułatwianie życia twórcom, bo to przepustka do tworzenia miernoty.

Justyna Kobus
Łukasz Radwan

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)