PolskaLech elekt

Lech elekt

Wszystko się kończy. Najpierw najdłuższa kampania wyborcza w III RP. Potem kanapki w sztabie zwycięzcy przygotowane jeszcze w poprzedniej epoce politycznej. Podobno nadchodzi też koniec III RP.

Lech elekt
Źródło zdjęć: © PAP

27.10.2005 | aktual.: 27.10.2005 11:35

Prezydent nie jest typem amanta. Sam przyznaje: "Nie jestem fanem swej urody". Podkreśla szczególnie dwa mankamenty - niski wzrost (167 centymetrów) i dużą głowę. Od bliźniaka Jarosława odróżnia go pieprzyk na lewym policzku. Kilkanaście lat temu łatwiej ich było rozpoznać - Lech nosił wąsy.

Nie wiadomo, ile waży prezydent, ale fachowcy twierdzą, że przydałaby mu się dieta odchudzająca. Nie będzie łatwo, bo Lech Kaczyński po obiedzie nie może się obejść bez deseru.

Zresztą prezydent nie przywiązuje wagi do wyglądu - zmierzwiona fryzura i rozpięty pierwszy guzik koszuli były do niedawna jego znakami rozpoznawczymi. Zmiana jest zasługą prezydentowej. Maria Kaczyńska pedantycznie dba o szczegóły ubioru męża, czuwa nad jego niesforną czupryną. Jest tradycjonalistką - jej mąż występuje najczęściej w czarnym garniturze, białej koszuli i stonowanym krawacie.

Usztywniony atakami

Wysłuchując ludzi znających dobrze Lecha, dochodzimy do wniosku, że to człowiek o dwóch twarzach. Na zewnątrz chłodny i surowy, a prywatnie - wspaniały (ponoć) mąż, ojciec i dziadek. Jedyny poważniejszy kryzys małżeński był właściwie kryzysem przedmałżeńskim - jakieś trzydzieści kilka lat temu Lech nie wrócił po imprezie na noc do narzeczonej Marii. Nie odzywali się do siebie przez dwa dni.

Po latach córka Marta podkreśla: "Ojciec jest bardzo tolerancyjny". Akceptował jej niebieskie dredy, a nawet agrafkę w uchu. W superlatywach wypowiadają się o Kaczyńskim nawet ci, którym od dawna nie jest z nim po drodze. Politycy i byli podwładni. Mówią: wrażliwy, sumienny, dobry, przyzwoity, kocha zwierzęta. Żarliwy katolik, ale nie dewot.

Władysław Frasyniuk, lider Demokratów.pl, wylicza: - Jest człowiekiem zasad, który potrafi ciężko pracować. Łatwo nawiązuje kontakty i jest niezwykle lojalny. Ewa Milewicz, dziś dziennikarka "Gazety Wyborczej", a w latach 70. członek KOR, pamięta, że na Leszka zawsze można było liczyć: - Jak była jakaś trudna sytuacja, to natychmiast obaj bracia zjawiali się w mieszkaniu Jacka Kuronia.

Jerzy Hall, były student Lecha, zarazem jego kolega z opozycji, wspomina, że jako nauczyciel Kaczyński był wymagający: - By nie zdawać egzaminu, chciałem zaliczyć ćwiczenia z prawa pracy na piątkę. Maglował mnie z godzinę, jednocześnie wymieniając się ze mną opozycyjną bibułą. W końcu, choć byłem dobrze przygotowany, stwierdził, że na piątkę nie zasłużyłem.

Wszyscy mówią też: uczciwy. Choć tyle lat piastował różne funkcje i urzędy, majątku się nie dorobił - ma 130-metrowe mieszkanie w Sopocie, 20 tysięcy złotych na koncie i ośmioletnią hondę civic. Jednak ci sami ludzie przyznają, że lata spędzone na pierwszej linii politycznych bojów nie wpłynęły dobrze na charakter prezydenta. - Ataki mocno go usztywniły. Stał się przez to bardziej nieufny, zwłaszcza wobec osób niepodzielających w pełni jego poglądów - mówi Dorota Safjan, jego była współpracownica z NIK i z Urzędu Miasta Warszawy.

Sam prezydent przyznaje, że stał się ostatnio bardziej nerwowy. Źle znosi krytykę mediów. Nie dalej jak rok temu stołeczna prasa opisywała incydent z jego udziałem w jednym z warszawskich szpitali. Kaczyński miał nakrzyczeć na pielęgniarkę, która zwróciła mu uwagę, że zachowuje się zbyt głośno. Kilka dni później kobieta straciła pracę. - To dziwna sytuacja, to do niego absolutnie nie pasuje - dziwi się Ewa Milewicz.

Znajomi prezydenta mówią też o jego wrodzonej podejrzliwości oraz skłonności do szukania wokół spisków. Krzysztof Wyszkowski, były sekretarz redakcji "Tygodnika Solidarność": - Ma dwa wcielenia. Z jednej strony kapcie, żona, piesek, słodko i delikatnie. Z drugiej - głoszenie, że powinna być przywrócona kara śmierci. Aleksander Hall: - Politykowi potrzebny jest dystans do własnej osoby i poczucie humoru. On tego nie ma. Jest bardzo serio.

Genetycznie uzależniony

Czwarty prezydent III RP (a może pierwszy IV RP) przyszedł na świat w 1949 roku. Niespełna minutę wcześniej urodził się Jarosław. To w zgodnej ocenie znajomych miało decydujący wpływ przynajmniej na polityczną przyszłość Lecha.

Dla Leszka nie ma życia bez Jarka. Poza żoną Marią i córką Martą Jarek jest całym jego światem. - Do 1989 roku mieszkali w innych miastach, więc ich kontakt nie był zbyt częsty. Zbliżyli się do siebie dopiero, gdy w tym samym roku razem zasiedli w Senacie - mówi Jan Lityński, były członek KOR, obecnie polityk Demokratów.pl. - W końcu Leszek, który był socjaldemokratycznym liberałem i do polityki podchodził z dystansem, pod wpływem brata doszedł do wniosku, że warto być na prawicy - dodaje Lityński.

Władysław Frasyniuk pamięta, jak w stanie wojennym, podczas jednej z wielu rozmów z Lechem, rzucił mu jakiś komplement. - W odpowiedzi usłyszałem: "Ja to nic, mój brat to jest geniusz". On jest o tym do dziś głęboko przekonany - twierdzi Frasyniuk. - Jest genetycznie uzależniony od Jarka. Dlatego mu ulega.

Nauczyciel Wałęsy

Rodzice Lecha i Jarka (ojciec inżynier i matka polonistka) walczyli w powstaniu warszawskim. Mieszkali na warszawskim Żoliborzu, który jeszcze przed wojną był dzielnicą socjalizującej inteligencji. Dalszymi lub bliższymi sąsiadami przyszłego prezydenta byli między innymi Jacek Kuroń oraz Jan Józef Lipski, których korzenie głęboko tkwiły w ideałach przedwojennej Polskiej Partii Socjalistycznej. Takich poglądów długo trzymał się też Lech Kaczyński.

Z KOR obecny prezydent elekt nawiązał kontakt w 1977 roku, oczywiście za pośrednictwem brata. Mieszkał już wówczas w Trójmieście, dokąd przeprowadził się, by pracować na Wydziale Prawa ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogicznej (obecnie Uniwersytet Gdański). Pierwsze zadanie świeżo upieczonego opozycjonisty było w miarę proste: kolportaż bibuły. - Z prawicą nie wiązało go wówczas nic - twierdzi Aleksander Hall, który pod koniec lat 70. zakładał na Wybrzeżu prawicowy Ruch Młodej Polski.

O młodym prawniku, który wozi wydawnictwa z Warszawy, usłyszał Bogdan Borusewicz, członek KOR i szef podziemnych Wolnych Związków Zawodowych. Kaczyński jako prawnik specjalizujący się w prawie pracy był cennym nabytkiem dla związkowców. Zaczął szkolić robotników. Podczas wykładów w mieszkaniu Anny Walentynowicz mówił, co mają robić, gdy grozi im zwolnienie, jak walczyć o prawa pracownicze, wyjaśniał przepisy. Słuchał go między innymi Lech Wałęsa.

Coś na kształt biura

W 1980 roku Lech miał już zaklepaną mocną pozycję w Solidarności. - Wykonywał mrówczą pracę, przygotowując analizy dla kierownictwa związku. Opracowywał między innymi zmiany w ustawie o związkach zawodowych, które dawały nam prawo do strajku - wspomina Bogdan Lis, jeden z przywódców pierwszej Solidarności. Z Hotelu Morskiego w Gdańsku, w którym mieściła się siedziba związku, Lech prawie nie wychodził. Należał wówczas do tak zwanego Gwiazdozbioru, grupy wywodzących się z KOR działaczy związanych z Andrzejem Gwiazdą, która była w opozycji do przywódcy związku Lecha Wałęsy.

Wszystko się zmieniło wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. W dwa lata po wyjściu z "internatu" Kaczyński stał się jednym z głównych współpracowników Wałęsy. Prowadzi coś na kształt jego biura. - Od przyjmowania ważnych postaci po pisanie oświadczeń i wypraszanie agentów - wylicza Aleksander Hall. Zastrzega jednak, że Lech do wielbicieli Wałęsy się nie zaliczał: - Zachowywał wobec niego krytycyzm.

Ale w połowie lat 80. uważano go już za człowieka Wałęsy. Nie dziwi więc jego obecność podczas negocjacji w Magdalence czy przy Okrągłym Stole. Do historii przechodzi jednak dopiero latem 1989 roku, gdy z bratem skutecznie namówił ówczesnego prezesa Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego Romana Malinowskiego do zakończenia sojuszu z PZPR i poparcia Solidarności. Dzięki temu powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego.

Fotel jak trampolina

Przy Wałęsie wytrwał do 1991 roku, gdy razem z bratem z hukiem został zwolniony z pracy w Kancelarii Prezydenta. - Wałęsę namawiał do tego Wachowski, który chciał sterować zapleczem prezydenta. Przy Kaczyńskich nie było nawet o tym mowy - wspomina Andrzej Drzycimski, ówczesny rzecznik prezydenta.

Odchodząc z Kancelarii Prezydenta Wałęsy, Lech Kaczyński nie trafia na bruk. Od kilku dni jest posłem z listy stworzonej przez Porozumienie Centrum - partię, którą współzakładał, a do której nie należał. W Sejmie długo jednak miejsca nie zagrzał - w lutym 1992 roku zostaje szefem NIK (poparły go PC, ZChN, Solidarność, Unia Demokratyczna, PSL-PL oraz KPN). Kiedy w 1995 roku Kaczyńskiemu kończy się kadencja, postanawia wystartować w wyborach prezydenckich. Skutek jest mizerny - gdy poparcie w sondażach utknęło w okolicach jednego procenta, rezygnuje z kandydowania i kończy z polityką. Wraca do Sopotu, by oddać się pracy naukowej.

Z hibernacji wydobywa go telefon od premiera Jerzego Buzka, który w czerwcu 2000 roku proponuje mu fotel ministra sprawiedliwości. Doktor habilitowany prawa pracy zapowiada tępienie korupcji, zdecydowaną walkę z bezkarnością bandytów i opieszałym aparatem sprawiedliwości. W krótkim czasie Lech stał się jednym z najpopularniejszych polityków w kraju.

Ówczesny sukces Lecha to także dzieło Jarosława. To on miał podpowiadać bratu, co powinien robić jako minister sprawiedliwości, by wydostać się z politycznego cienia. To właśnie dzięki tej trampolinie Lech Kaczyński został w 2002 roku prezydentem Warszawy, a kilka dni temu wskoczył na szczyt władzy. I to mimo lęku wysokości.

Polityk pełną gębą

Kaczyński pozostał Leszkiem, który nie zabije nawet wigilijnego karpia, ale przez ostatnie 15 lat był też Lechem - twardym i surowym szeryfem, przykładnym gospodarzem albo dobrym wujkiem, który każdemu coś obiecywał. Z podwójną twarzą stał się politykiem pełną gębą. Objeżdżając Polskę, nieufny Lech chętnie pozował do zdjęć, Lech niecierpliwy cierpliwie ściskał tysiące rąk i rozdawał autografy na prawo i lewo.

Zaraz po wyborze stwierdził, że w Polsce potrzebna jest zgoda. Choć z Donaldem Tuskiem boksował się mocno, to żadnych rowów nie będzie musiał zasypywać. Po ostatniej debacie puścił w niepamięć wszelkie złośliwości, ściskając swemu konkurentowi dłoń, a potem wdając się z nim w miłą pogawędkę. Słowem nie wspomniał ani o zmianie konstytucji, ani o kontrowersyjnym projekcie zaostrzenia kodeksu karnego. Przyjaciele z dawnych lat uważają, że mimo wad będzie dobrym prezydentem. Bogdan Lis tłumaczy te nadzieje krótko: - Wierzę w jego odpowiedzialność.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)