Łańcuch Putina
Zamordowani rosyjscy dziennikarze walczyli o prawdę i moralność w polityce. Anna Politkowska była jak śledczy, dla którego ważny jest każdy szczegół. Nie opisywała wojny, dokumentowała ją. Tyle że z literackim talentem.
16.10.2006 | aktual.: 16.10.2006 14:50
Gratuluję ci nagród - wycedziłam przez zęby, trochę z zazdrości, a trochę ze złości. Była wiosna 2004 r. Pół godziny już krążyłam po zagraconym pokoiku w "Nowej Gaziecie", wychodziłam na korytarz, wracałam, a ona - Anna Politkowska - nic. Nos albo w papiery, albo w komputer. - Muszę przygotować dokumenty, jutro mam rozprawę- mruknęła. Chodziło o kolejny proces, w którym występowała jako świadek. Proces, podczas którego kolejni Czeczeni chcieli udowodnić, że do "popełnienia aktów terrorystycznych" przyznali się podczas tortur, że bezprawnie skazano ich na lata więzienia albo że żołnierze takiej to a takiej jednostki wojsk rosyjskich czy prorosyjskich czeczeńskich dokonali porwania, grabieży, gwałtów, mordu. Wiedziała, że mam zdjęcia torturowanych: zwłok, na których - jak to się urzędowo nazywa - "widać ślady przemocy, która doprowadziła do śmierci". Czy mogły posłużyć jako dowód? Zadzwoniła, pytając, kto na nich jest. Nie byłam pewna. Fotografowanie zmaltretowanych zwłok albo ledwo żywych ludzi pozbawiało
możliwości racjonalnego działania, notowania nazwisk, dat, adresów. Mnie pozbawiało, nie ją. Jeżdżąc od 1999 r. do Czeczenii co najmniej raz w miesiącu, Politkowska była - o ile to w ogóle możliwe - bardziej odporna na koszmary tej wojny.
Szkoły to gruzy
Dla mnie ważne było, że człowiek na zdjęciu to ofiara, uosobienie zjawiska, drobina w oceanie potworności. Patrzyłam na wojnę jak dziennikarz. Ona jak śledczy, dla którego ważny jest każdy szczegół. Nie opisywała wojny, dokumentowała ją. Tyle że z literackim talentem. Dokumentowała dla sądów, dla historii i dla zasady: mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Dlatego upierała się przy podawaniu prawdziwych nazwisk. To drogo kosztowało. W 2001 r. dziesięciu wymienionych przez nią informatorów zabito. Wtedy i jej śmierć zaczęła deptać po piętach.
- Chyba chciano mnie otruć- powiedziała po wylądowaniu na lotnisku Wnukowo w lutym 2001 r. Był piątek. Minionej środy aresztowano ją we wsi Chottuni. Na Zachodzie zrobił się harmider, dziennikarze i obrońcy praw człowieka domagali się jej zwolnienia. Oficerowie FSB na Kaukazie tego nie przewidzieli. Twierdzili, że fałszywe dokumenty kupiła na bazarze. Grozili jej dzieciom, ją prowadzili już na rozstrzelanie. I dali herbatę, po której prawie straciła przytomność. Przygodę z herbatą, po której kręci się w głowie, przeżyła kilka lat później w domu obecnego władcy Czeczenii, prokremlowskiego Ramzana Kadyrowa, z którym chciała zrobić wywiad. Potraktował ją jak więźnia, niemal pobił, dał się napić herbaty, po której zrobiło się jej słabo. Udało się jej uciec. Jeszcze później, w dniu ataku na szkołę w Biesłanie, kiedy po kilkunastu godzinach czekania zezwolono jej wejść na pokład samolotu, po wypiciu podanego przez stewardesę płynu straciła przytomność. Lekarze z trudem zawrócili ją z tamtego świata. "Gdzie jak
gdzie, ale na łożu śmierci nie ma współtowarzyszy" - pisała w 1999 r., kiedy tym łożem omal nie stała się ziemia zasłana ludźmi, którzy do niej przylgnęli w nadziei, że nie dostrzegą ich piloci rosyjskich śmigłowców bombowych. Poznałam ją niedługo potem, w listopadzie 1999 r. Zajrzała do mojego pokoju w hotelu Assa w Nazraniu, by zobaczyć, co to za facetka od pierwszych dni wojny zamęcza ją telefonami. Krótko przycięte siwe włosy, spodnie, zwięzła rozmowa. Nie była ani łagodna, ani przyjacielska. To przyszło z latami, w czasie których przekonywała się, że nie należę do tych kolegów z Zachodu, którzy w wojnie węszą sensację i możliwość zarobku. Ona też nie musiała tam być. Mogła żyć wygodnie w Moskwie, w pięknym mieszkaniu kupionym chyba jeszcze przez byłego męża Andrzeja Politkowskiego, znanego dziennikarza, ojca jej dzieci (niedawno przeprowadziła się do innego domu, gdzie ją zabito). Pochodziła z rodziny też niebiednej - jej ojciec Stiepan Mazepa był dyplomatą radzieckim w USA, gdzie się urodziła i
spędziła pierwsze siedem lat życia.
- Skąd się tu wzięłaś? - spytałam ją kiedyś po powrocie z Czeczenii do Nazrania. Podczas pierwszej wojny (1994-1996), gdy bomby zamieniały Grozny w perzynę, Anna nie spieszyła tam jako korespondent. Dlaczego teraz? W Moskwie pewnie wzruszyłaby ramionami, ale tamtego wieczoru była w wyjątkowo dobrym nastroju, wyjątkowo szczera. - Kiedyś zajmowałam się uchodźcami ormiańskimi w Moskwie, no to teraz, gdy z Czeczenii chlusnęła taka fala uchodźców, pomyślano, że ja się na tym trochę znam. Na cywilach, bo przecież nie na wojnie. Ale najważniejsze było to, że zobaczyłam chłopców w wieku mojego syna. Pomyślałam: mój Ilja idzie na studia, a ci nie umieją czytać i pisać, bo szkoły to gruzy. A te dziewczyny są jak moja córka... Przez taki pryzmat widać inaczej.
Krystyna Kurczab-Redlich