Kwadrans przed kąpielą
Historia
Co sto lat temu mieszkańcy Starego Kontynentu myśleli o swej współczesności i czekającej ich przyszłości? Zachwyceni techniką, nauką i sztuką radośnie szykowali się do wojny.
05.04.2007 | aktual.: 10.04.2007 09:16
Pod wieloma względami życie w minionych epokach było niewyobrażalnie gorzej urządzone niż nasze. Ten sposób rozumowania nie jest bynajmniej nowy. Już w 1936 r. Elias Canetti pisał, że „przeciętny człowiek, ogólnie biorąc, z większą zgrozą wspomina średniowiecze niż wojnę światową, którą sam przeżył”. Jeśli jednak zadamy sobie trud zrekonstruowania tego, co inteligentny Europejczyk mógł myśleć o swojej epoce sto lat temu, okaże się, że najprawdopodobniej miał on o niej lepsze mniemanie niż my o naszej, a jego kontynent wydawał mu się górować nad resztą świata nie tylko pod względem bezpieczeństwa i zamożności, ale także kultury i moralności.
W pierwszej połowie 1907 r. w dyplomacji europejskiej panowało zamieszanie związane z przygotowaniami do bardzo ważnego traktatu. W Hadze zbierała się, ponownie po ośmiu latach, konferencja pokojowa. W intencji jej twórców miała gruntownie odmienić świat na lepsze: określić takie sposoby załatwiania sporów między państwami, by wojny stały się zbędne. Perspektywa ta wydawała się realna nie tylko marzycielskim pięknoduchom, ale także redaktorom naczelnym poczytnych gazet. Także wielkim przedsiębiorcom jak Andrew Carnegie, który postanowił osobiście namówić cesarza Niemiec Wilhelma II, aby ten w interesie światowego pokoju zechciał założyć Ligę Narodów.
Inni wierzyli, że szalejące zbrojenia można chociaż ograniczyć, a reguły prowadzenia wojny unormować w duchu humanitarno-liberalnym. Ku takim pomysłom skłaniał się nawet premier brytyjski Henry Campbell-Bannerman, który zdecydował się na niecodzienny dla urzędującego premiera krok i w marcu 1907 r. opublikował w tygodniku „Nation” artykuł „Konferencja haska i ograniczenie zbrojeń”. Niepomiernie zdziwiony król Edward miał podobno stwierdzić z przekąsem, że prawdopodobnie premier zaproponuje wkrótce wykopanie tunelu pod kanałem La Manche.
Sprawa pokoju była skazana na porażkę nie tylko dlatego, że tak naprawdę żadna z liczących się stron nie była zainteresowana rozbrojeniem, rządzący uważali pacyfistów za głupców, a ich idee za wymysł „rozhisteryzowanych kobiet, Żydów i socjalistów”. W istocie pomysł ograniczenia zbrojeń wyszedł osiem lat wcześniej od rządu rosyjskiego, którego przedstawiciele – pragnąc uchodzić za ludzi rozsądnych – tłumaczyli, że nie można bez końca zwiększać nakładów na zbrojenia, bo gospodarka w końcu tego nie wytrzyma. Warto więc zrobić przerwę na parę lat.
Pod koniec pierwszej dekady XX w. jedno wydawało się niemal pewne: przyszłość należała do Niemiec. Niemcy, poza Ameryką, najlepiej uosabiały fantastyczne zmiany, jakie ludzkości przyniósł wiek XIX. Za czasów Napoleona gospodarczo i kulturalnie zacofane, politycznie rozdrobnione i słabe, w sto lat później stały się hegemonem we wszelkich dziedzinach: przemyśle ciężkim i muzyce, wojskowości i filozofii, wynalazkach technicznych i badaniach nad starożytnością, edukacji i handlu. A jednak Niemcy czuły się w Europie niedocenianym parweniuszem, a ton całemu krajowi nadawały groteskowe przemówienia i napuszone miny cesarza Wilhelma II (w czym dorównał mu chyba tylko Mussolini). Pewność siebie Kajzera podszyta była wieloma zmartwieniami. Prezydentowi Theodore’owi Rooseveltowi skarżył się np., że angielska arystokracja zwiedzając kontynent wciąż najchętniej odwiedza Paryż, a Berlina prawie nigdy. Chociaż Niemcy były jednym z nielicznych państw, w którym istniał ruch na rzecz zniesienia kar za homoseksualizm, w latach
1906–1908 cesarzowi wielu kłopotów przysporzył skandal związany z jego najbliższym przyjacielem księciem Eulenburgiem, którego prasa oskarżyła o kontakty męsko-męskie.
Struktura polityczna tego najlepiej na świecie wykształconego, szybko bogacącego się społeczeństwa pozostawała dziwnie stabilna – pomimo tego, że Niemcy posiadały największą partię socjaldemokratyczną na świecie, a w wyborach 1912 r. dwie trzecie głosów otrzymały stronnictwa określane przez Bismarcka jako wrogowie Rzeszy: socjaliści, liberałowie i katolicy. Mimo wolnych wyborów wizja socjaldemokratycznego rządu była nadal nie do przyjęcia dla niemieckich elit; Tomasz Mann wspominał po latach, że kiedy wraz z kolegami narozrabiał w szkole, nauczyciel beształ ich słowami: „Zachowaliście się jak socjaldemokraci!”.
Niemieckie elity, zwłaszcza intelektualne, były przekonane, że demokracja oznacza anarchię i słabość. A przecież potęga Niemiec opierała się na jedności i sile. Ich zdaniem parlamentaryzm był wymysłem anglo-francuskiej burżuazji, czymś bez przyszłości i bez polotu, szkołą zgniłych kompromisów, na które w nadchodzącej epoce wielkich wyzwań nie może już być miejsca. Jeśli przyszłość miała należeć do Niemiec, to dzięki ich wewnętrznej duchowej sile, zwartości, poświęceniu dla ideałów i gotowości do ofiar. Mocnym argumentem było też to, że Germanie są młodszą, bardziej prężną i przedsiębiorczą rasą, a ich przyszłość miała wzorować się na starożytnym najeździe Germanów na romańską Europę.
Przyszłość świata, jakiej się wówczas spodziewano, miała bowiem być czymś niesłychanie wzniosłym, duchowym wynalazkiem, który przerobiłby ludzi w nadludzi. Doskonałą okazją do takiej odmiany wydawała się wojna – „oczyszczająca stalowa kąpiel”. Byłaby to wymarzona okazja, aby pozbyć się krępujących ludzkość ograniczeń i przesądów, pozwolić naturze człowieczej wyrwać się z niewygodnego kostiumu.
Kulturalną stolicą kontynentu pozostawał nadal Paryż, skąd dochodziły wieści o wciąż nowych kierunkach w sztuce. Henri de Saint-Simon prorokował już w latach 20. XIX w., że artyści staną się awangardą postępu ludzkości, i na początku XX w. wiele wskazywało, że miał rację. Istota zmiany miała polegać na odkłamaniu rzeczywistości, odrzuceniu wszelkich dekadenckich form i konwenansów.
W 1907 r. Pablo Picasso zainaugurował kubizm obrazem „Panny z Awinionu”. Po wystawie rosyjskiego malarstwa w Petit Palais jesienią 1906 r., wiosną 1907 r. odbył się w paryskiej operze przegląd muzyki rosyjskiej, zorganizowany przez Siergieja Diagilewa. W Wiedniu działała Secesja, odrzucająca wszelki historyzm w architekturze, oraz Adolf Loos, który głosił, że ornament to zbrodnia. We Włoszech do objęcia duchowego przewodnictwa szykowali się futuryści – kierunek, który sam ogłosił się sztuką przyszłości. W wygłodniałej zachodnich nowinek Rosji rodził się awangardowy ruch kubo-futurystów, czyli syntezy wpływów francuskich i włoskich. Jednak Rosjanie odżegnywali się od wszelkich zachodnich wzorców, nazywając się „będzianami”, z dumą głosili nieskażoną europejską cywilizacją pierwotną azjatyckość. W ich mniemaniu wyzwaniem rzuconym europejskim konwencjom była nawet pomarańczowa bluza Majakowskiego.
Pomiędzy młodszymi narodami trwała licytacja na patos, bezwzględność i siłę instynktów, stanowiących przepustkę do nowoczesności. Podczas wizyty w Rosji papież futuryzmu Marinetti wyśmiewał czułostkowość rosyjskiej literatury i niezaradność Rosjan w miłości: „Jeżeli nam podoba się kobieta, wsadzamy ją do auta, spuszczamy zasłony i w dziesięć minut otrzymujemy to, o co wy zabiegacie latami”. Rodził się fetyszyzm techniki połączony z przekonaniem, że skoro automobil, aeroplan i telefon uwolniły człowieka od krępującego przywiązania do przestrzeni, to powinny też przyczynić się do rozerwania więzów krępującej go mentalności. Wyobrażano sobie, że należy odkryć to, co w człowieku pierwotne, a zatem prawdziwe. Już wkrótce dr Freud miał ogłosić, cóż to takiego.
Ponieważ nie wiadomo było dokładnie, na czym polegać ma wielkość i głębia przyszłości, w cenie było zuchwalstwo, brawura i bicie rekordów. W czerwcu wystartował rajd samochodowy Pekin–Paryż, który po dwóch miesiącach przyniósł zwycięstwo księciu Borghese i jego maszynie Italia. Podczas najbliższych igrzysk w 1908 r. w Londynie inny spragniony bicia rekordów Włoch spowodował bezprecedensowy skandal: zwycięzca maratonu stracił przytomność pod wpływem zażytej dla dopingu strychniny, a linię mety pomogli mu przebyć rozentuzjazmowani kibice (był pośród nich Artur Conan Doyle), za co został zdyskwalifikowany. Publiczność co chwila przecierała oczy z podziwu dla jakichś wyczynów: zbiorowych lub indywidualnych, fizycznych lub technicznych. Jesienią dwie redakcje czasopism z Londynu i Paryża wykupiły prawa do wynalazku, pozwalającego przesyłać obraz na odległość za pomocą kabla – w ciągu dwunastu minut przesłano z jednego miasta do drugiego fotografię, którą następnie powiększono, otrzymując portret króla Anglii
Edwarda, pierwszego gentlemana Europy.
Naturalnie nie wszystkich fascynowała przyszłość. Ludzie żyli w niewyobrażalnej dziś biedzie. Dwa dni przed nowym rokiem 1907 wszyscy więksi fabrykanci łódzcy wypowiedzieli pracę swoim robotnikom w geście solidarności i dobrze pojętego wspólnego interesu z Izraelem Poznańskim, który nie mógł uporać się z socjalistycznymi związkowcami w swym przedsiębiorstwie. Pierwsze miesiące nowego roku jedna trzecia miasta spędziła głodując – robotnicy wiedzieli, że przyjęcie warunków Poznańskiego oznaczałoby utratę wszelkich praw pracowniczych.
Mimo wszystko jednak przed biedakami rysowały się lepsze perspektywy: pojawiło się mnóstwo wynalazków ułatwiających im pracę, rozwijała się medycyna, a przede wszystkim rosły w siłę partie socjalistyczne, obiecujące robotnikom lepsze jutro. Nawet w Austro-Węgrzech przeprowadzono w maju 1907 r. wybory powszechne, które uczyniły socjaldemokratów najpotężniejszą partią polityczną w monarchii. W sierpniu 1907 r., gdy 44 delegacje wciąż jeszcze obradowały na konferencji w Hadze, Anglia zawarła przymierze z Rosją (analogiczne do wcześniejszych układów Anglii z Francją i Francji z Rosją), dające jej wolną rękę w Afganistanie, którego – ku swemu zdumieniu – nie zdołała jednak nigdy podbić. Role w przyszłym konflikcie zostały więc rozdane, choć mało kto miał pełną świadomość tego faktu. Konferencja zakończyła się przyjęciem dwunastu konwencji o prawach ludności cywilnej podczas wojny i postanowieniem, że obrady nad sprawą światowego rozbrojenia należy odłożyć do 1915 r., kiedy klimat polityczny będzie bardziej
sprzyjający.
Trzy lata później koronowane głowy Europy spotkały się na pogrzebie Edwarda VII, a dziennik „The Times” donosił, że „osobą, której należy się największy szacunek spośród zagranicznych żałobników” i „która nawet podczas najbardziej napiętych stosunków nie straciła u nas nigdy swej popularności”, był Wilhelm II. Kajzer wiele sobie obiecywał po śmierci wuja, który ośmielał się go strofować i którego uważał za wroga Niemiec – nie rozumiał bowiem, że monarchowie niewiele mają już do powiedzenia.
Latem 1914 r. entuzjazm tłumów na wieść o powszechnej mobilizacji był tak wielki, że kanclerz obawiał się, że gdyby nieobliczalny Wilhelm wypowiedział się przeciwko wojnie, lud zrzuciłby go z tronu. Historycy do dziś głowią się, czemu Europa przystępowała do dzieła samozniszczenia w radosnym uniesieniu, czemu wybuch wojny powszechnej przyjęto w stolicach europejskich jako z dawna wyczekiwaną, dobrą nowinę, spełnienie najskrytszych nadziei.
Paradoks polegał między innymi na tym, że teoretycy wojskowi uważali, iż wojna przyszłości będzie zbyt wyczerpująca i zbyt droga, aby jakiekolwiek państwo mogło ją prowadzić dłużej niż kilka miesięcy. Należało ją wygrać, zanim się zbankrutuje.
Tymczasem wyczekiwana przez wszystkich wojna okazała się nie tylko finansową, ale i moralną katastrofą, z której Europa już nigdy się nie podniosła. Druga wojna światowa tylko utwierdziła w Europejczykach głębokie rozczarowanie iluzjami la belle époque. Ów kontrast między tym, czego oczekiwano, a tym, do czego te nadzieje doprowadziły, jeszcze długo budził w Europejczykach niesmak. Gregor von Rezzori, urodzony w 1914 r. w Czerniowcach, na wschodnim krańcu ówczesnych Austro-Węgier, stwierdził po latach: „Także świat przed 1915 r. nie był najlepszym ze światów, ale przynajmniej cywilizacja miała u niego jeszcze jakiś kredyt”.
Kredyt, jaki dziś przyznajemy cywilizacji, jest o wiele wyżej oprocentowany od tego, którym cieszyła się w 1907 r. Wyjątkowość doświadczenia, jakie Europejczycy nabyli w wyniku katastrof kolejnych dekad, polega na nieufności wobec samych siebie i hamowaniu nieufności wobec innych. Niemcy, sprawujące właśnie symboliczne przewodnictwo w Unii Europejskiej, przerobiły tę lekcję najlepiej ze wszystkich narodów – wbrew temu, co się ostatnio w Polsce hałaśliwie sugeruje.
Adam Kożuchowski