Kupcy w świątyni

Groźba zlicytowania parafii w Dalikowie okazała się smakowitym kęsem dla antyklerykalnych pism. Za to przed episkopatem Polski trudny egzamin. Czy biskupi uszanują wyrok sądu?

13.11.2003 05:54

Komornik Sądu Rejonowego w Łasku ożywia się, gdy przerywamy na chwilę rozmowę o egzekucji kościoła i zaczynamy mówić o fotografii. Krzysztof Skrzypek nie ma czasu na pogaduchy, ale hobby jest silniejsze od niego.

- Kiedy zlicytuje pan parafię w Dalikowie? - nie daję za wygraną. Na to pytanie komornik nie ma szybkiej odpowiedzi. Wolałby uniknąć tej egzekucji, ale jeśli nie dojdzie do ugody stron, w murach świątyni zamiast mszy rzeczywiście słychać będzie sapanie kulturystów. Zgodnie z wyrokiem Sądu Okręgowego w Łodzi półtora tygodnia temu ponownie ruszyła procedura kasacyjna.

Zdaniem części prawników oznacza to, że Roman Kotliński, redaktor antyklerykalnego łódzkiego magazynu "Fakty i Mity", już może planować, gdzie w świątyni zainstaluje zestawy do ćwiczeń. Na razie jego konkurentem w ewentualnej licytacji jest tylko Jerzy Urban, szef tygodnika "Nie", który z kolei zapowiada, że w kościele urządzi dyskotekę. Sprzedaż parafii byłaby precedensem w polskiej historii. Dlatego tęgie prawnicze głowy od miesięcy ciężko pracują, by jednak do licytacji nie dopuścić.

Co jest przedmiotem ich troski? Przede wszystkim ceglany kościół z początku wieku. Neogotycka bryła, jakich wiele w Polsce - z architektonicznego punktu widzenia nic szczególnego. Zapuszczony sad i cztery hektary pola. I jeszcze nieciekawy, skromny budynek plebanii w szarym kolorze oraz cmentarz. Na jego środku stoi kaplica byłych właścicieli dalikowskiego majątku i kilkaset lastrykowych grobów. Niby niewiele, ale mieszkańcy już zapowiadają, że przy obronie Dalikowa, która dopiero nastąpi, obrona Termopil to pryszcz.

Trup za odsetki

Bezpośrednią przyczyną kłopotów dalikowskiej parafii, a także nieukrywanej satysfakcji Romana Kotlińskiego, byłego księdza, a obecnie wojującego antyklerykała, była rozłożysta akacja. Jej gruby konar odłamał się 11 października 1997 r. i przygniótł 14-letnią Agnieszkę. Dziewczyna stała akurat przy grobie swojego dziadka na dalikowskim cmentarzu.

Była fatalna pogoda (w nocy gwałtowna burza, od rana następnego dnia wichura o sile 10 stopni w skali Beauforta - jak skrupulatnie na potrzeby adwokata Agnieszki podał Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej), a na cmentarzu tylko kilka osób. Karetka pogotowia przyjechała po 20 minutach.

Lekarze nie mieli wątpliwości: Agnieszka ma złamane trzony trzech kręgów. Potrzebny jest zabieg i rehabilitacja. Uczniowie kilku szkół przeprowadzili zbiórkę na pomoc koleżance. Wsparcie zadeklarował również Caritas. Do dziś nie wiadomo, dlaczego sprawy się skomplikowały. Tym bardziej że leczenie - choć powoli - zaczęło przynosić efekty.

Rok później w łódzkim sądzie leżał już wniosek o odszkodowanie. Adwokat Agnieszki Mikołajczyk wnioskował o 172 tysiące złotych jednorazowej rekompensaty i 800 złotych miesięcznej renty. Pozew skierowany był przeciwko kurii archidiecezji łódzkiej, do której należy parafia i cmentarz w Dalikowie.

Znowu wybuchła burza. Tym razem w sądzie. Obrońca parafii stwierdził, że rehabilitacja dziewczynki została fatalnie poprowadzona, a za skutki złego leczenia nie jest przecież odpowiedzialna parafia. Mimo to sąd okręgowy był innego zdania. Wiosną 2001 roku zapadł wyrok. Parafia ma zapłacić 127 tysięcy złotych i miesięcznie wypłacać rentę w wysokości 1450 złotych.

Renta jest wypłacana, ale odszkodowanie nie. Zgodnie z prawem ruszyła więc lawina odsetek. Do dziś kwota osiągnęła 400 tysięcy i wciąż rośnie. Ponieważ wyrok się uprawomocnił, a parafia nie była w stanie zapłacić odszkodowania, mama Agnieszki skierowała wniosek o kasację dóbr parafii na poczet zasądzonego odszkodowania.

Tego, co się potem stało, nie da się porównać do burzy. To był prawdziwy kataklizm wzburzenia. Parafianie spięli łańcuchami bramę do kościoła, zaś kilku śmiałków przed kamerami zapowiedziało, że w obronie świątyni paść może nawet trup.

Głowy dziedzica

Wójt Dalikowa Paweł Szymczak nikomu nie wygraża, nie złorzeczy i nie pomstuje. Wie, że szykuje się długa batalia o kościelne dobra, które ma zająć komornik.

- Ale nie zajmie - tłumaczy wójt. - Nie ma takiej możliwości. Na dowód rzuca na stół dokumenty. Z częstotliwością pracy szybkiego ksero na stół pod paprotką lecą ekspertyzy i wycinki z ustaw. Pierwszy dokument od razu rzuca się w oczy. To kopia listu Franciszka Wardęskiego, "komornikiewicza Ziemskiego Sieradzkiego, dziedzica Dalikowa" z 1762 roku.

List poucza spadkobierców, by nie śmieli kwestionować decyzji ofiarowania Kościołowi kawałka ziemi. "Sukcesorom moich praw - z trudem czytam staropolski tekst monitu - aby sobie tey roli y Stawiska nie przywłaszczali". Zapewne na tym właśnie gruncie mieszkańcy wsi wystawili ponad 140 lat później murowany kościół. Zaraz za tą kartą leci na stół cały tekst konkordatu. Wójt, nie patrząc, udziela wskazówki: - Artykuł piąty!

Artykuł piąty precyzuje, że państwo ma obowiązek zapewnić Kościołowi katolickiemu swobodne i publiczne pełnienie jego misji. To oznacza - tu nadlatuje kolejny papier, wykładnia konkordatu autorstwa rejenta Chmiela Wojciecha - że zbycie nieruchomości bez pisemnej zgody biskupa nie jest możliwe. A zbyć może przecież chcieć proboszcz parafii - sugeruje rejent i ostrzega, że nabycie nieruchomości od osoby nieuprawnionej naraża nabywcę na proces sądowy.

Wójt wyraźnie kontent z wrażenia, jakie robi dokumentacja, nie daje za wygraną. Na stół spada Ustawa o postępowaniu egzekucyjnym administracji z 1966 roku. Zielonym flamastrem wprawna ręka zaznaczyła już, że rzeczy służące Kościołowi do nabożeństwa albo będące obiektem kultu nie podlegają egzekucji. Wątpiących dobić ma fragment kodeksu postępowania cywilnego. W dokumencie mowa jest o ograniczeniach egzekucji. I tak jednemu dłużnikowi trzeba zostawić albo jedną krowę, albo dwie kozy, albo trzy owce. Nie można go też pozbawić przedmiotów służących do wykonywania praktyk religijnych. - A u nas w parafii - wyjaśnia wójt - jest 1300 głów.

No problem

Z egzekucją długu od parafii, takiego samego przecież podmiotu prawnego jak wszystkie inne instytucje, nie będzie najmniejszego problemu - mówi z kolei Andrzej Ritmann, rzecznik prasowy Łódzkiej Izby Komorniczej.

Gdy słucham jego argumentów, mam wrażenie, że sprawa prosta jest jak drut: - Komornik pojawia się u księdza z wnioskiem wierzyciela i wyrokiem sądu opatrzonym klauzulą wykonania. Następnie biegły sądowy, rzeczoznawca nieruchomości, dokonuje oględzin i wycenia budynki. To nie wszystko. Już za miesiąc w prasie pojawi się obwieszczenie o licytacji. Cena wywoławcza wynosi trzy czwarte kwoty oszacowania. Jeśli nie znajdzie się nabywca, odbędzie się druga licytacja. - Tym razem - ciągnie Andrzej Ritmann na jednym wydechu - nieruchomość ma być wyceniona na dwie trzecie wartości.

- I wtedy ja to kupię - deklaruje redaktor Roman Kotliński. Były ksiądz nie boi się opatrzności. - Bez żadnego strachu pójdę na wojnę z parafią - grzmi. - I przerobię kościół na salę gimnastyczną. Jerzy Urban przesadza z pomysłem na dyskotekę. Przecież pies z kulawą nogą nie przyjdzie tu tańczyć, jak parafianie będą w tym czasie "omadlać" budynek.

Kotliński nie ukrywa, że rozkoszuje się myślą o losach dalikowskiej parafii. - Gdyby Kościół chciał, afery by nie było - mówi. Pamięta bowiem, że z samych tylko łódzkich cmentarzy w dzień Wszystkich Świętych kwestarze zbierali rok w rok około miliona złotych, zatem suma 400 tysięcy nie powinna być dla Kościoła żadnym problemem. Dlatego też z utęsknieniem czeka na licytację i gorąco popiera mamę Agnieszki w jej staraniach o odszkodowanie.

Cena sentymentu

Mama Agnieszki zawsze umawia się poza domem. Nie chce, aby potem jej córkę wytykano palcami. Jest przerażona. Codziennie spotyka się z dziennikarzami. Od nich wyciąga najnowsze informacje na temat licytacji. Drży na myśl, że mogłaby nie mieć pieniędzy na leczenie córki. - Obecnie potrzeba 250 tysięcy - mówi. - Gdy tylko taka kwota pojawi się na koncie, jedziemy do zachodniej kliniki. Agnieszka będzie zdrowa! - jej głos jest twardy i brzmi nieustępliwie. Pani Teresa nie chce jednak krzywdy parafian. Przykro jej, że może dojść do licytacji kościoła, ale nie miała innego wyjścia, niż zgłosić się do komornika. To bowiem jedyna droga do uratowania Agnieszki.

Z kolei profesor Andrzej Marciniak z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego uważa, że sprzedaż kościoła, który w najlepsze służy wiernym, jest absolutnie niemożliwa. Sąd Najwyższy w 1969 roku zdecydował bowiem, że licytacjom nie podlegają przedmioty liturgiczne, jak: kielichy, obrazy, ołtarze czy krucyfiksy. Dotyczy to również samych świątyń. - Nestor prawa egzekucyjnego, profesor Edmund Wengerek, posunął się nawet dalej - dodaje profesor Marciniak. - Egzekucji nie podlegają także same działki, na których stoją kościoły. Jego zdaniem jednak Kościół jako instytucja musi znaleĄć pieniądze na odszkodowanie.

Co na to biegli rzeczoznawcy, którzy mają wycenić pechowy kościół? Nawet w tym środowisku opinie są podzielone. Zdaniem Stanisława Różanka, sekretarza warszawskiego oddziału Polskiego Stowarzyszenia Wyceny Nieruchomości, teoretycznie wycenić da się wszystko. - Na początku lat 90. robiliśmy nawet symulację wyceny Wawelu i Sukiennic. Udało się. W wypadku kościoła w Dalikowie prawdopodobnie stanie na wysokości kilkuset tysięcy złotych. Sama działka to zaledwie 40 tysięcy.

Pracownik krakowskiego oddziału Stowarzyszenia uważa jednak, że kolega z Warszawy nie wziął pod uwagę wartości sentymentalnej. - Rok temu próbowaliśmy wycenić jedną z krakowskich synagog. O ile łatwo wyliczyć dochody z jej używania, a nawet policzyć koszty odtworzenia podobnej budowli w tym samym miejscu, o tyle przecież nie dało się wycenić sentymentu żydów do tej świątyni. Sentyment mieszkańców Dalikowa do miejscowego kościoła jest również bezcenny. W dodatku kościół budowali ich dziadkowie, którzy leżą teraz na pobliskim cmentarzu. On również zagrożony jest licytacją.

Twarde prawo

Jeżeli przystąpię do pracy, to dopiero za jakiś rok - zastanawia się na głos komornik Skrzypek. W jego głosie pobrzmiewa jednak powątpiewanie. - Strony muszą się dogadać - mówi.

Gdy następnego dnia znowu pojawiamy się na terenie parafii, otoczenie świątyni przypomina już obóz warowny. Ksiądz chowa się w zatrzaśniętej plebanii. Kilkanaście minut później, mimo że nadeszła pora mszy, widząc aparat fotograficzny, nie otwiera kościoła. Razem z wiernymi czekamy zatem na zewnątrz. Czas mija, zaczynamy parafianom przeszkadzać.

Sypią się pogróżki i ordynarne przekleństwa. Na wszystkich. Na fotografa, bo jątrzy. Na sądy, bo wyrok jest za wysoki. Na chorą Agnieszkę, bo chce za dużo. Poza tym, zdaniem niektórych parafian, dziewczyna wcale nie jest tak chora, jak mówi jej matka. Podobno ktoś widział ją na dyskotece, a jeszcze ktoś, jak prowadziła samochód w rajdowym tempie. A na koniec dowiadujemy się, że za aferą kryją się "określone, antykościelne siły".

Tymczasem zdaniem Bożeny Błaszczyk, przewodniczącej II Wydziału Cywilnego Sądu Okręgowego w Łodzi, która wydała wyrok w sprawie chorej Agnieszki, za wszystkim kryje się bardzo prozaiczne pytanie: czy dla Kościoła liczy się litera prawa? Wyjaśnia, że wydając wyrok nakazujący wypłatę odszkodowania, nie dociekała powiązań między księdzem, parafią a biskupem. To kuria przecież jest właścicielem parafii, która nie ubezpieczyła się w porę przed skutkami nieszczęśliwego wypadku. Zdaniem sędzi nie trzeba licytować kościoła. - Gdybym przy wydawaniu wyroków brała pod uwagę te wszystkie wątpliwości, nie wydałabym żadnego - wyjaśnia i spokojnie czeka na rozwój wypadków.

Michał Wójcik

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)