Księży będzie coraz mniej. Kościół nie jest w stanie tego zmienić [Opinia]
Liczba powołań spada i będzie spadać. Jeśli Kościół chce to zmienić, potrzebuje poważnej debaty nad modelem szukania nowych powołań, ale także nad tym, czy nie znieść pewnych ograniczeń - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Terlikowski.
Jest źle i nawet jeśli w tym roku przyszło do seminariów duchownych o 21 więcej kleryków niż w roku ubiegłym, to będzie tylko gorzej. Relatywnie liczniejsze wyższe roczniki są już wyświęcane, a to oznacza, że choć obecnie na pierwszym roku jest więcej kleryków, to ogólnie w seminariach uczy się ich niemal o stu mniej (w 2023 roku było ich 1690, a w tym roku – 1594).
Nie wydaje się też (choć rozumiem te nadzieje), by prawdziwe było stwierdzenie prezentującego dane dotyczące seminariów księdza dr. Jana Frąckowiaka, przewodniczącego Konferencji Rektorów Seminariów, że "mamy pierwszy od lat moment, w którym zatrzymała się tendencja spadkowa w tym względzie". To drobne i choć istotne w sytuacji nieustannego spadku, to nieistotne statystycznie wahnięcie. I jest ono raczej przypadkiem, niż dowodem na to, że jakakolwiek tendencja się zatrzymała.
Jeśli zaś rzeczywiście uważnie przyjrzeć się temu zjawisku, to widać, że liczba powołań spada tak dramatycznie, że coraz więcej seminariów jest łączonych w większe całości, a zgromadzenia coraz częściej odwołują ze stanowisk swoich mistrzów (i mistrzynie) nowicjatów, bo nie mają się one/oni kim zajmować. "Jestem mistrzem nowicjatu bez nowicjatu" - przedstawił mi się ostatnio pewien duchowny.
Najmocniejszy wskaźnik laicyzacji
Skąd bierze się ten spadek? Dlaczego w trzech warszawskich seminariach w tym roku studia zaczyna tylko osiemnastu kleryków, a w całym tarnowskim seminarium (zawsze najliczniejszym w Polsce) jest dziś tylko tylu kleryków, czyli tylu, ilu niegdyś przyjmowano na jeden rok? Odpowiedź jest złożona, ale w wielkim skrócie przyczyny można podzielić na demograficzne, laicyzacyjne, ale i związane z modelem życia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jeśli chodzi o to pierwsze, to w Polsce w ogóle studia rozpoczyna mniej młodych ludzi, niż kiedyś, co związane jest z kolejnymi niżami demograficznymi. Trudno więc dziwić się, że jeśli w ogóle ludzi młodych jest mniej, to akurat w seminariach czy zakonach będzie ich więcej. To kwestia niezależna od Kościoła, choć oczywiście można zwrócić uwagę, że w społeczeństwie w znacznym stopniu uważającym się za katolickie, apele Kościoła o wielkoduszność w przyjmowaniu potomstwa nie spotykają się ze szczególnym odzewem, a większość - także religijnych małżeństw - wcale nie decyduje się na wielodzietność.
Istotnym wskaźnikiem wpływającym na liczbę powołań jest również to, że młodzież jest najszybciej laicyzującą się grupą społeczną w Polsce. Z roku na rok mniej młodych ludzi uczy się religii w szkołach, mniej przystępuje do bierzmowania i mniej praktykuje, a to oznacza, że mniej osób rozważa rozpoczęcie życia zakonnego czy wstąpienie do seminarium.
I tu, inaczej niż w przypadku demografii, Kościół mógłby i powinien zrobić o wiele więcej. Jeśli w parafiach nie ma duszpasterstw młodzieżowych, jeśli religia w szkołach wyprowadziła młodych ze świątyń, jeśli nie ma nieustannego zaangażowania i szukania młodzieży tam, gdzie ona jest, to później nie ma także powołań. Tam, gdzie praca z młodymi jest, tam są także powołania, a może najlepszym dowodem na to jest fakt, że nastawieni na prowadzenie duszpasterstw akademickich i licealnych dominikanie w tym roku mają aż 18 kandydatów (co jest rekordem wśród innych zgromadzeń i zakonów).
Albo więc pojawi się o wiele silniejsze zaangażowanie w tej przestrzeni, albo… liczba kandydatów do seminariów czy zakonów będzie wciąż spadać.
Zmieniający się model życia
Jest jednak jeszcze jeden wskaźnik, który sprawia, że liczba kandydatów do życia kapłańskiego i zakonnego spada. To kwestia modelu życia. I wcale nie chodzi o celibat, bo liczba kandydatów do posługi duszpasterskiej spada także w Kościołach, w których celibatu nie ma. W tym roku do seminarium greckokatolickiego zgłosił się tylko jeden kandydat, a przecież duchownych tego obrządku w Kościele celibat nie obowiązuje.
Skąd się on bierze? Odpowiedzi w tej kwestii padają różne. Część z socjologów religii mówi o tym, że w każdy model posługi duchownego wpisane jest poświęcenie i ofiara. Ksiądz czy pastor zgadza się na to, by mniejszą lub większą kontrolę nad jego życiem sprawował przełożony, a także by jego życie (a w przypadku duchownych żonatych także życie ich rodzin) było pod nieustanną kontrolą społeczności.
Szukać kandydatów w innym wieku
Czy Kościół może z tym coś zrobić? Odpowiedź nie jest prosta. Ludzie wierzący, nawet ci najgłębiej, są zanurzeni w tej samej rzeczywistości społecznej, co wszyscy inni, a to oznacza, że zmiany modelu życia dotyczą także ich. Procesów społecznych, a takim właśnie procesem jest zmiana mentalności, nie da się szybko odwrócić. Jeśli więc Kościół chce pozyskiwać większą liczbę powołań, to powinien zacząć ich szukać w innych rocznikach.
Kościół Anglii czy reformowanego Kościoły Szwajcarii (ale także starokatolicy) swoje działania "powołaniowe" zaczęły kierować w kierunku mężczyzn (i kobiet także, ale to na tym etapie w Kościele katolickim nie wchodzi w grę), którzy właśnie weszli w kryzys wieku średniego, odczuwają brak sensu swojej dotychczasowej pracy i szukają nowych wyzwań. Oni pieniądze często już zarobili, mają doświadczenie także w zarządzaniu, a jeśli czegoś potrzebują, to poczucia głębszego sensu tego, co robią. I tu naprzeciw wychodzi im Kościół, który taki sens daje.
Kościół Anglii stworzył dla takich czterdziestolatków (a czasem nawet pięćdziesięcioletnich kandydatów) specjalną, krótszą ścieżkę edukacyjną i formacyjną. W Kościele katolickim jest to jednak trudniejsze, bo… ogromna większość zaangażowanych religijnie mężczyzn w wieku średnim jest już żonata, a celibat jest jednak - w przypadku obrządku łacińskim - warunkiem koniecznym święceń.
Oczywiście od Soboru Watykańskiego II dyskutuje się w Kościele święcenie viri próbami (czyli mężczyzn żonatych, w określonym wieku), ale wciąż takiej decyzji nie podjęto. To zaś oznacza, że akurat ten model pozyskiwania nowych powołań pozostaje zamknięty.
Zamknięta jest także - i tu w grę wchodzą przyczyny, które sam Kościół katolicki uznaje za doktrynalne - droga, która poratowała - jeśli chodzi o liczbę powołań - luterańskie Kościoły skandynawskie, a mianowicie ordynacja (w przypadku katolików święcenia) kobiet. Obecnie większość ordynowanych w tych krajach to właśnie kobiety. I to one sprawiają, że brak nowych pastorów odczuwany jest słabiej.
W Kościele katolickim jednak i to jest problemem. Zaledwie kilka dni temu, bo na początku Synodu o synodalności, prefekt Dykasterii Nauki Wiary jasno wskazał, że na tym etapie nie będzie nawet zgody na święcenia diakonatu dla kobiet. "…na podstawie dotychczas przeprowadzonej analizy - która uwzględnia również pracę dwóch Komisji powołanych przez Papieża Franciszka ds. diakonatu kobiet - Dykasteria uważa, że nadal nie ma miejsca na pozytywną decyzję Magisterium w sprawie dostępu kobiet do diakonatu, rozumianego jako stopień sakramentu święceń kapłańskich" - powiedział kard. Victor Manuel Fernández, prefekt Dykasterii podczas sesji synodalnej. I choć nie oznacza to końca debaty, to z pewnością oznacza, że na tym etapie decyzji takiej nie będzie.
Co zatem zostaje? To też już wiemy, bo ten model jest już obecny w innych krajach. W największym skrócie ograniczanie struktur parafialnych, przekazywanie części obowiązków administracyjnych, a nawet duszpasterskich świeckim i budowanie struktur bardziej na ich zaangażowaniu niż na pracy duchownych. Ten proces zachodzi już także w Polsce i nic nie wskazuje, by można go było zatrzymać.