Krzysztof Tyniec: wszystkie moje siódme poty
Jeżeli w minimalnym stopniu mógłbym się przyczynić do tego, żeby ktoś poczuł się lepiej, byłbym szczęśliwy. Z Krzysztofem Tyńcem rozmawia Przemysław Szubartowicz
23.05.2007 14:40
- Wytańczył pan pierwsze miejsce w "Tańcu z gwiazdami", najpopularniejszym programie telewizyjnym. Bardzo jest pan zmęczony?
- Trochę tak. Ale jest to zmęczenie miłą pracą. Czuję się przyjemniej niż po przerzuceniu kilku ton węgla. A w młodości robiłem takie rzeczy! Przyjeżdżał wóz z węglem i trzeba go było rozładować, ponieważ nie było centralnego ogrzewania. Tamto zmęczenie było wyczerpujące, a to jest miłe.
Ale widać było, że wyciska pan z siebie siódme poty.
- Tak jest w każdej mojej pracy, że staram się wszystko przygotować jak najlepiej. Przy "Tańcu z gwiazdami" dodatkowo bardzo ograniczony był czas, ponieważ w ciągu tygodnia trzeba było przygotować aż dwa trudne tańce. A ja nigdy wcześniej nie tańczyłem tańców towarzyskich, dla mnie to była nowość, więc podchodziłem do tego ze zdwojoną siłą. Stąd pewnie te siódme poty.
- Spotykamy się w pana macierzystym Teatrze Ateneum, to jest zupełnie inny świat niż ten telewizyjny. Ciąży jakoś panu ta różnica?
- Inaczej pracuje się w teatrze, inaczej w filmie, na estradzie czy właśnie w telewizji, gdzie kamera podjeżdża do oka, zagląda do ucha, do kieszeni. Na teatralnej scenie nie ma zbliżeń ani kadrów. Teatr ma swój czar, swoje prawa, reguły i technikę. Cóż, lubię różnorodność swojej pracy.
- W teatrze jednak o czymś innym się mówi niż w telewizji. Teatr kojarzy się z posłannictwem, telewizja z rozrywką. Ma to dla pana znaczenie?
- Wie pan, naprawdę nie. Nie widzę różnicy między moim zaangażowaniem w rolę a moim zaangażowaniem w taniec. Oba te zajęcia są tożsame. Tak samo rzetelnie pracowałem przy "Tańcu z gwiazdami", jak pracuję w teatrze.
To po co jest pan aktorem?
- Aktorem się nie jest, tylko bywa. Jest się tym, kim się jest. Jestem Krzysiek Tyniec, a aktorem bywam. Jak wychodzę z pracy, to już nim nie jestem. W "Tańcu z gwiazdami" też nie byłem aktorem, bo to ja tańczyłem, a nie grałem tancerza. Można powiedzieć, że grałem tancerza na pierwszym roku studiów, kiedy mój mistrz Tadeusz Łomnicki zrobił etiudę "Gabinet figur woskowych Madame Tussaud", z którą zjechaliśmy pół Europy, występując na festiwalach studenckich. Grałem faceta, który podskakiwał, śpiewał i stepował. Wtedy sam, na własną rękę, podglądając w telewizji Freda Astaire'a, podjąłem naukę stepowania. Nikt tego w szkole teatralnej nie uczył.
- A dla kogo pan tańczył w "Tańcu z gwiazdami"?
- Dla nikogo. Tańczyłem wobec kogoś, wobec widzów. Zresztą zawsze pracuję wobec publiczności, która mnie ocenia. Czuję się zawodowcem. Nie chcę mówić o posłannictwie, nie traktuję teatru jak świątyni sztuki. O etosie nic więc panu nie powiem. Uprawiam po prostu swój zawód. * - Dlaczego poszedł pan taką ścieżką? Pamięta pan, jak to było?*
- Pochodzę z Nowej Rudy. Marzeniem mojej mamy było, żebym skończył politechnikę i został sztygarem w kopalni, natomiast tata chciał, żebym przejął po nim restaurację i hotel, który prowadził. A ja marzyłem o szkole teatralnej. Nikomu o tym nie mówiąc, pojechałem do Warszawy, zdałem egzamin i dopiero jak wróciłem do domu, powiedziałem o tym rodzicom.
- I jak zareagowali?
- Pamiętam, że ojciec powiedział: No, to teraz radź sobie sam. I chyba sobie poradziłem.
- A skąd te skrywane teatralne marzenia?
- Teatru nauczył mnie mój profesor ze szkoły średniej w Zgorzelcu, który woził nas na przedstawienia do Wrocławia. Bardzo mi się ten świat spodobał. Startowałem w konkursach recytatorskich, zawsze byłem blisko literatury i teatru. Jeszcze jako amator występowałem w Teatrze Ziemi Zgorzeleckiej, gdzie zagrałem główną rolę w sztuce "Zapomnieć o Herostratesie"...
- Herostrates stał się sławny z zupełnie innego powodu niż pan... Lubi pan swoją sławę?
- Sława... To chyba za dużo powiedziane.
- No to popularność: gazety piszą, dziennikarze przychodzą, fotografowie robią zdjęcia, ludzie zaczepiają na ulicy...
- To jest bardzo miłe. Po "Tańcu z gwiazdami" spotyka mnie to z dużym natężeniem. Przechodnie mi gratulują, niektórzy zatrzymują samochody, otwierają szyby i krzyczą: Hej, Tyniec, brawo, brawo! Czasem czuję się tak, jakbym wrócił z igrzysk olimpijskich ze złotym medalem.
- Po szkole teatralnej uciekł pan na prowincję.
- Tak, do Słupska. Dostałem tam służbowe mieszkanie, a zrezygnowałem z mieszkania w Warszawie, które można było dostać, jak ukończyło się studia z wyróżnieniem. Oj, a byłem wtedy młodym buntownikiem i chciałem zbawić świat zaangażowanym teatrem. Fascynowałem się Kantorem, Grotowskim. Wyjechaliśmy więc z grupą kolegów na prowincję, ale szybko okazało się, że musimy robić normalną produkcję teatralną, na awangardę nie było zbyt dużo miejsca.
- Jak się żyło wówczas w Słupsku?
- Żyło się. Wie pan, większość czasu spędzaliśmy w pracy, a do mieszkań wracaliśmy spać. Udało nam się sprawić, że do tamtejszego teatru zaczęła przychodzić widownia. Wreszcie mieliśmy swoich oddanych widzów. Jakoś to się kręciło. W końcu jednak wróciliśmy do Warszawy.
- A pluł sobie pan w brodę, że przed wyjazdem do Słupska odmówił pan Tadeuszowi Łomnickiemu, który zapraszał pana do Teatru na Woli?
- Wtedy nie, bo zwyciężył mój bunt. Ale dziś, po latach, kładąc na szali zyski i straty, mogę powiedzieć, że straciłem coś egzystencjalnego: cztery ściany w stolicy i pewną stabilizację. Potem przez 12 lat musiałem się borykać, żeby zdobyć mieszkanie. Hm, wspominam to jako jedno wielkie doświadczenie życiowe, na pewno potrzebne... * Przez łąki, przez pola pędzi Fasola*
- Tymczasem dzisiejsi trzydziestolatkowie pamiętają pana jako legendarnego Pana Fasolę z programów dla dzieci. Co pan na to?
- Już w latach 80. Ewa Chotomska i Andrzej Grabowski zaczęli kręcić pierwsze teledyski dla dzieci, na przykład z piosenką "Mydło wszystko umyje" albo z "Puszkiem okruszkiem" Natalki Kukulskiej. No i w tej całej Fasolandii byłem pierwszym showmanem... "Przez łąki, przez pola pędzi Fasola...". To był bardzo piękny, edukacyjny program w Telewizji Polskiej. Żal, że dziś takich programów nie ma.
- Nigdy nikt panu nie zarzucał, że w latach 80. pracował pan w telewizji? Teraz jest taka moda, żeby szukać najdrobniejszych skaz na życiorysach...
- To nie był już stan wojenny, a w czasie bojkotu nie było mnie w telewizji. W stanie wojennym pracowałem tylko w teatrze za chudą pensyjkę, która w przeliczeniu wynosiła chyba 20 dol. miesięcznie. Tak to było. Liczyłem każdy grosz do pierwszego. Byłem już wtedy żonaty, wynajmowałem mieszkanie, urodziła mi się córka. Trzeba było sobie jakoś radzić. Pamiętam, jak wstawało się o trzeciej rano i jechało się jakąś nyską z własnymi dekoracjami grać w szkołach "Małpkę Fiki Miki". I takich przedstawień było pięć, sześć dziennie. Albo jeździłem po szkołach średnich i recytowałem polskich romantyków. Jednocześnie ci z telewizji bardzo nas kusili. Dostałem propozycję: Panie Krzysztofie, tu jest umowa, pan u nas zagra główną rolę, dajemy podwójną stawkę. Ale ponieważ to był zespół filmowy, u którego się wówczas nie grywało, odmówiłem. Oni na to: To my jeszcze podwoimy. Nie skusiłem się, choć bardzo były mi wówczas potrzebne te pieniądze, ale solidaryzowałem się z kolegami.
- Abstrahując od tamtych czasów, film jakoś pana ominął.
- Owszem. Cóż, może za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami ktoś dojrzy, że zagrałem kiedyś, w 1986 r., główną rolę w filmie. Był to film "Gra w ślepca" Dominika Rettinger-Wieczorkowskiego, w którym towarzyszył mi Marek Walczewski. Potem już pojawiałem się w filmach bardzo epizodycznie.
- Nie tęskni pan za tym?
- A ile ode mnie w tej kwestii zależy? Mam chodzić po reżyserach i mówić: Dzień dobry, chciałbym zagrać w filmie?
- A dziś tak nie jest, że się chodzi?
- Wie pan, ja nigdy nie chodziłem i jakoś chyba bym nie chciał. Ciągnąć kogoś za rękaw: Proszę pana, proszę pana, ja chciałbym zagrać... Może i tak dziś trzeba, ale ja tak nie umiem, to nie leży w mojej naturze. Jestem w telewizji, jestem w teatrze, można mnie zobaczyć. Jak ktoś poczuje, że ma potrzebę zaproponować mi rolę w filmie, to sam mnie odszuka. Zresztą nie mam do nikogo o to pretensji, tak się to po prostu układa.
- Podoba się panu współczesne polskie kino?
- Mam ogromne braki, jeśli chodzi o kino, nie tylko polskie.
- Nie ma pan czasu?
- Nie, po prostu nie jestem pasjonatem kina, co nie oznacza, że w ogóle nie chodzę. Ale, wie pan, zdecydowanie bardziej wolę uciec w książkę.
To jest pańska pasja?
- To za dużo powiedziane. Ale na pewno świat książki mnie fascynuje, choć poświęcam jej o wiele mniej czasu, niżbym chciał. Mam odłożony stosik, który czeka na urlop. Nie potrafię dobrej książki czytać z doskoku, chyba że są to kryminały.
- Na jakimś internetowym serwisie plotkarskim znalazłem takie zadziwienie redaktorów: Patrzcie, facet z "Tańca z gwiazdami" i zna Tatarkiewicza!
- No cóż, to jeden z moich ulubionych autorów, jego prace poznałem na studiach.
- A Gałczyński? Śpiewał pan jego wiersze w Kabarecie Olgi Lipińskiej.
- Gałczyński jest wspaniały. A moja przygoda z Kabaretem Olgi Lipińskiej trwała aż dekadę... To kawał życia. Tam spotkałem moich mistrzów, których kiedyś jako młody chłopak oglądałem w telewizji, a potem z wieloma miałem zaszczyt przejść na "ty". Jan Kobuszewski, Piotrek Fronczewski, Basia Wrzesińska... Wiele się od nich nauczyłem. Ogromnie cenną rzeczą jest, jak się człowiek spotyka w pracy z kimś, kto jest lepszy od niego. Warto otaczać się ludźmi nieprzeciętnymi.
- U Olgi Lipińskiej też pan wylewał siódme poty, prawda?
- Ach, i to jeszcze jakie! Olga to tytan pracy, perfekcjonistka. Czasami jedną piosenkę nagrywaliśmy przez cały dzień. Dlatego tak dobrze to potem wyglądało na ekranie.
- Miał pan świadomość, że występuje pan w kabarecie jednak politycznym?
- Tak, i nawet w pewnym momencie rozmawiałem o tym z Olgą, namawiając ją, byśmy poszli bardziej w kierunku kabaretu literacko-obyczajowego.
- No, ale przecież tam zawsze było mnóstwo literatury!
- Ach, oczywiście... Gałczyński, Słowacki, Wyspiański... To był oczywiście autorski kabaret Olgi, w którym występowałem, ale chodziło mi o to, żeby trochę odetchnąć od kabaretu politycznego, który zrobił się na zewnątrz i ciągle trwa. Chciałem, żebyśmy od tego uciekli w kierunku obyczajowości.
- No i uciekł pan - w piosenkę biesiadną. To kolejny ważny etap w pana zawodowym życiu i kolejne siódme poty.
- Kolejna dekada... Bardzo miło wspominam ten okres. Tu z kolei spotkałem się z plejadą mistrzów estrady. Maryla Rodowicz, Zbyszek Wodecki, Rysiek Rynkowski, Jacek Wóycicki, Bogusław Mec, długo by jeszcze wymieniać. To była piękna przygoda. A idea, która przyświecała twórcom tych telewizyjnych biesiad, czyli Krzyśkowi Jaślarowi i Zbyszkowi Górnemu, była niezwykle szlachetna: rozśpiewać Polaków i pokazać im, że refreny, które ciągle powtarzają, mają też swoje canta. Że jest nie tylko "Góralu, czy ci nie żal", ale coś więcej.
- Pewnie spotkał się pan z zarzutem, że to jest promowanie kiczu i że telewizja publiczna nie powinna się tym zajmować.
- Tak, spotkałem się z taką opinią, ale nie podzielam jej. Pamiętam, że kiedy śpiewaliśmy "Barwny ich strój" w Wilnie, i to wcale nie było zrobione pod piwo z kiełbasą, płakała cała sala. Było to ogromne wzruszenie. Kiedyś jakiś młody człowiek powiedział, że to takie buraczane piosenki. A dla mnie to jest tradycja dnia powszedniego i świątecznego. Jasne, że to nie jest wielka sztuka, ale jednak sztuka.
- Słupsk, Pan Fasola, Kabaret Olgi Lipińskiej, biesiady, "Taniec z gwiazdami"...
- I teatr, który ma dla mnie ogromne znaczenie.
- Ale to jest inna skala, bardziej kameralna...
- Tak? To niech pan spróbuje iść do kasy i kupić bilet na "Kolację dla głupca"! Wie pan, tam, gdzie dba się o widza w teatrze i nie robi się sztuk pod publiczkę, tam zawsze jest publiczność. Zawsze staram się tak pracować.
- A jak pan nie pracuje, to co pan robi?
- Ja nie mam czasu wolnego. A jeśli już, to jeżdżę na rowerze albo spaceruję. Moja żona bardzo się ucieszyła, że skończył się "Taniec z gwiazdami", bo wreszcie będziemy mogli pójść do naszego ukochanego parku Skaryszewskiego na spacer. Ostatnio byliśmy tam zimą. Ale to nie jest tak, że uciekam od życia w pracę. Ja po prostu bardzo lubię pracę. Ale od życia prywatnego nie uciekam. Bardzo lubię mój dom, rodzinę, przyjaciół, wspólne spotkania u mnie czy u nich. A prawdziwym świętem są dla mnie dwa miesiące urlopu, kiedy wyjeżdżam i odpoczywam. Wtedy nie ma pracy.
- Tęskni pan za nią wtedy?
- Nie, potrafię się wyłączyć.
- A gdybym pana zapytał na koniec, jaka postać literacka jest panu najbliższa, to znalazłby pan taką?
- Hm... Może Woland z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. A właściwie jego przewrotność złego naprawiacza.
- Czuje się pan naprawiaczem?
- Chciałbym choć trochę. Jeżeli w minimalnym stopniu mógłbym przyczynić się do tego, żeby ktoś poczuł się lepiej, żeby był bardziej dowartościowany, żeby uwierzył w siebie - byłbym szczęśliwy.
__________ Krzysztof Tyniec urodził się 5 lutego 1956 r. w Nowej Rudzie, wychowywał się w Zgorzelcu. Warszawską PWST ukończył w 1980 r. Pierwsze zawodowe kroki stawiał w teatrze w Słupsku. W latach 80. występował w programach dla dzieci jako Pan Fasola - postać ta przeszła do legendy telewizji. Przez wiele lat był jednym z filarów Kabaretu Olgi Lipińskiej. W latach 90. uwodził telewidzów, żywiołowo prowadząc koncerty piosenki biesiadnej. Zagrał m.in. w filmach "Boża podszewka" cz. 2 I. Cywińskiej i "Człowieku z..." K. Szołajskiego. Od 2004 r. znany jest także jako lekarz Rudolf Wstrząs z sitcomu Polsatu "Daleko od noszy". Ostatnio wytańczył wraz z Kamilą Kajak zwycięstwo V edycji "Tańca z gwiazdami" TVN. Zajmuje się konferansjerką i dubbingiem, występuje w Teatrze Telewizji. Jest aktorem warszawskiego Teatru Ateneum, gdzie obecnie możemy go oglądać w "Cyruliku sewilskim" i "Kolacji dla głupca".