PolskaKrzysztof Krawczyk: kobiety mnie kusiły

Krzysztof Krawczyk: kobiety mnie kusiły

Rozmowa z Krzysztofem Krawczykiem

Krzysztof Krawczyk: kobiety mnie kusiły
Źródło zdjęć: © Sony BMG

09.09.2006 10:08

Dokładnie dziś kończy pan 60 lat. Wszystkiego najlepszego. Czy zdrowie dopisuje?

Krzysztof Krawczyk: Odpowiem pół żartem, pół serio – zawsze może być gorzej. Mam nowe biodro. Muszę o to dbać. Gdy przychodzi zmiana pogody czuję ból. Jest mi z tym trochę ciężko, ale gdy wychodzę na estradę i publiczność robi "czary mary", wydziela się adrenalina i zapominam o tym. Ale ja jestem teraz w szczególnej sytuacji.

Dlaczego?

– Kilka tygodni temu zmarła moja mama. Jestem w traumie. Nie przypuszczałem, że tak się będę czuł. Gdy zmarł ojciec, była rana, która się zabliźniała i otwierała. A teraz czuję się tak jakbym nie miał ręki albo nogi.

Na koncercie w Poznaniu widać było, że jest pan w dobrej kondycji. Co pan robi dla jej podtrzymania?

– Żadnych specjalnych ćwiczeń. Może to niedobrze, bo powinienem się rehabilitować, gimnastykować, ale na to nie mam energii. Po koncertach jestem zmęczony.

Jak pan odpoczywa?

– Powietrze i jeszcze raz powietrze. Mam szczęście mieszkać na skraju lasu wśród brzóz. W Grotnikach pod Łodzią jest mikroklimat. Pan Bóg mnie genialnie ulokował. Szukam w życiu optymistycznych akcentów. Ubóstwiam komedie. Nie mogę narzekać, bo nowa płyta którą wypuszczamy 25 września jest bardzo osobista i oparta o moje cierpienie.

Płyta nazywa się "Tacy samotni". Często czuje się pan samotny?

– Tak. Mimo że nie mam czasu na typową samotność. To uczucie jakiegoś głębokiego wnętrza. Nisza, w którą uciekamy.

Mówimy o Bogu, o papieżu, ale z żoną Ewą się pan rozwodził...

– Jakie to ma znaczenie?

To nie jest chrześcijańskie.

– Z Ewą rozwodziłem się tylko raz. To była głupota najwyższego kalibru, choć ludzie wiązali to z promocją płyty. Wcześniej miałem jeszcze dwa rozwody, bo miałem dwie żony. W tamtych czasach byłem zawodowym poligamistą. Gdy mówię o Chrystusie, o papieżu, o wartościach – to wielu bliźnich wie, że człowiek może przeżyć taką metamorfozę. Ja ją przeżyłem. Stało się to przez cierpienie, wypadek i szpital.

Powiedział pan, że był zawodowym poligamistą. Dużo było kobiet w pana życiu?

– Nie liczyłem. To żart, ale nie chcę wszystkiego zrzucać na ładne kobiety. Te pokusy – gdy byłem młody – same wchodziły w ręce. Kobiety nas kusiły, tak jak to było na początku świata między Ewą i Adamem. Tak się to odbywa dzisiaj, ale dziś mam siłę i autentyczną wierność. Przeżywam to jako drugie narodzenie, co wcale nie jest łatwe, gdy ma się wokół siebie długonogie dziewczyny prawie wszystko odkrywające. Poligamia w tamtych czasach była związana głównie z pobytem na scenie. Dziewczyny lubiły nas, chłopaków z gitarami. I chciały być z nami. Wydawało się, że wszystko jest dla nas i będzie trwało wiecznie. Nie przypuszczałem, że tak długo przetrwam.

W pana karierze wiele rzeczy działo się w Poznaniu...

– Wychowałem się w Poznaniu. Tu urodził się mój brat. Mój ojciec pracował w Teatrze Polskim za Wilama Horzycy.

Gdzie mieszkaliście?

– Naprzeciwko kina Wilda, na ówczesnej Gwardii Ludowej.

Miał pan ulubione miejsca?

– Park, przez który musiałem przejść, idąc do szkoły. Wtedy były czasy, że nie bałem się chodzić po zmroku. Dziś też to miejsce jest bardzo bezpieczne. Z Poznania wyjechaliśmy do Łodzi w 1956 roku.

Po Czerwcu?

– Tak. Mama mi tego nigdy do końca nie powiedziała, ale ojciec był chyba w grupie aktorów, którzy byli związani z ruchem opozycyjnym. Był na czarnej liście. Oddał legitymację partyjną.

A które momenty w pana karierze były przełomowe dla pana?

– Rok 1976 i festiwal w Sopocie, a wcześniej przyjazd do mojego domu Ryszarda Poznakowskiego, który dołączył do zespołu. On zrobił ze mnie piosenkarza i estradowca. Był moim ojcem chrzestnym. Do dziś przyjaźnię się też z pozostałymi kolegami z Trubadurów. Z Marianem Lichtmanem i Sławkiem Kowalewskim. Spotkania z nimi są zawsze dla mnie świętem. Ważny był występ w Las Vegas. To zadecydowało, że zaliczyłem trochę scen amerykańskich. Śpiewałem w kasynach. To była dobra szkoła, bo się występowało dla ludzi, którzy przegrywali. Trzeba było ich pocieszać. Wreszcie powrót do Polski. Gdy wyszedłem na scenę w Sali Kongresowej, zobaczyłem Polaków pachnących i dobrze ubranych. Wszyscy śpiewali "Wróć do mnie". Wspominam to z łezką w oku, bo wtedy zadecydowałem, że tu jestem potrzebny.

Nie żałuje pan, że nie zrobił kariery w USA?

– Nie. Ja pojechałem w dobrym momencie mojej drogi artystycznej i lekcja pokory była mi potrzebna. Oczywiście, że zawsze jest jakiś cień pretensji, bo byłem blisko. Mam profesjonalnie nagrane dwie płyty, które kiedyś ujrzą światło dzienne, ale muszę powiedzieć, że te płyty, powrót do Polski, Goran Bregović, który mnie odkurzył trochę i kolejne dwie płyty układają się w chronologiczny bieg wydarzeń. Nawet moje bolesne doświadczenia mają znaczenie edukacyjne tak jakby Pan Bóg wiedział, co ma robić

Ma pan 60 lat, a na ile się czuje?

– Czuję minusy wieku. Rano się już nie prostuję tak szybko jak kiedyś. Wszystko wykonuje się trochę wolniej. Nabrałem dystansu do siebie, do ludzi, do świata. Nie śpieszę się z opiniami, szczególnie negatywnymi. Nie lubię mówić o ludziach nieobecnych. Myślę, że człowiek na stare lata robi się trochę mądrzejszy, dlatego w każdej radzie indiańskiej zasiadają siwi Indianie. U nas jest to trochę odwrócone. Jest dyktatura białych kołnierzyków. Trzydziestolatków.

Rozmawiał: Marek Zaradniak, (Polskapresse)

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)