Krwawe starcia na pograniczu gruzińsko-rosyjskim
Zaczęło się od porwania kilku młodych Gruzinów, a skończyło na krwawej strzelaninie z islamskimi bojownikami w pobliżu rosyjskiej granicy. To, co wydarzyło się niedawno w trudno dostępnych kaukaskich górach, nadal budzi sporo pytań. Niektóre prawdopodobnie pozostaną bez odpowiedzi. Starcia pokazały jednak jedno: skomplikowane relacje polityczne w tym regionie.
Wraz z końcem lata na dagestańskim odcinku gruzińsko-rosyjskiej granicy rozległy się strzały. To nie był początek nowej wojny. W wąwozie Łopota doszło do starć pomiędzy islamskimi bojownikami z Kaukazu Północnego i oddziałami gruzińskim. Wydarzenie nieoczekiwane, zważywszy na to, że przez lata Gruzini darzyli sympatią i udzielali schronienia partyzantom walczącym o niepodległość leżącej za miedzą Czeczenii. W walkach zginęło jedenastu islamskich bojowników i trzech żołnierzy gruzińskich służb specjalnych, a pięciu zostało rannych.
Wszystko zaczęło się po tym, jak 26 sierpnia pięciu młodych mężczyzn ze wsi Lapankuri udało się do okolicznych lasów na polowanie. Dwa dni później krewni zaniepokojeni ich przedłużającą się nieobecnością wyruszyli na poszukiwania. Jednak zamiast na zaginionych, natrafili oni na grupę dobrze uzbrojonych, nieznanych mężczyzn. O tym odkryciu niezwłocznie zawiadomili gruzińskie służby. Później media poinformowały, że pięciu mężczyzn mogło zostać porwanych.
W nocy z 28 na 29 sierpnia wszyscy zaginieni odnaleźli się. Oficjalnie, zgubili się w lesie, ale z dziennikarzami nie chcieli rozmawiać. Autentyczność tej historii podważyły same władze, które w okolice wsi zaczęły ściągać siły policyjne i komandosów. Na niebie pojawił się też helikopter wojskowy. Na jaw zaczęły wychodzić kolejne fakty.
Gruzińscy rolnicy, podobnie jak patrol straży granicznej, który wyruszył na ich poszukiwania, byli wzięci jako zakładnicy przez islamskich bojowników. Ich siły oceniano na 20 uzbrojonych ludzi. Z bojownikami podjęto negocjacje, które doprowadziły do przeprowadzenia wymiany zakładników na wysokiego rangą oficera straży granicznej. Z kolei jego miejsce zajął wysłannik gruzińskiego MSW. Urzędnik zażądał od bojowników poddania się. Ci odmówili, domagając się bezpiecznego korytarza do granicy z Rosją. Po usłyszeniu żądań urzędnik poprosił o możliwość skorzystania z telefonu komórkowego, aby przekazać je zwierzchnikom. Tłumacząc, że nie ma zasięgu, oddalił się w towarzystwie dwójki bojowników od reszty grupy. Zginęli zabici przez snajperów. Pozostałą część oddziału zlikwidowali gruzińscy komandosi.
Długa historia przemocy
Skąd islamscy bojownicy wzięli się w Gruzji? Według oficjalnej wersji wydarzeń, niepostrzeżenie przeszli przez gruzińsko-rosyjską granicę z ogarniętego wojną partyzancką Dagestanu. Dlaczego? Mogli uciekać przed rosyjskimi służbami bezpieczeństwa, które w marcu tego roku zostały wzmocnione dodatkowymi siłami przerzuconymi z Czeczenii. Nie byłoby w tymi nic nowego. W latach 2000-2002 w Wąwozie Pankisi działały obozy treningowe czeczeńskich bojowników zorganizowane przez znanego komendanta polowego Rusłana Giełajewa (zabity w 2004 r. w Dagestanie). Pomimo ich likwidacji, zamieszkany przez Kistów i czeczeńskich uchodźców region pozostał schronieniem dla członków kaukaskiego podziemia. Według innej wersji wydarzeń, ku której skłania się większość niezależnych ekspertów, bojownicy nie przeszli z Rosji do Gruzji, lecz na odwrót. Z Gruzji kierowali się do Dagestanu. Jakie są ku temu dowody? Niektórzy z zakładników przyznali, że z bojownikami porozumiewali się po gruzińsku. Silniejszym dowodem jest fakt, iż wśród
rozpoznanych siedmiu bojowników, dwóch okazało się obywatelami Gruzji (pochowano ich we wsi Duisi w Wąwozie Pankisi). Pozostałych pięciu, w tym były ochroniarz Achmeda Zakajewa (obecnie tytułującego się premierem Czeczeńskiej Republiki Iczkerii), prawdopodobnie od jakiegoś czasu zamieszkiwało na terytorium znajdującym się pod kontrolą Tbilisi. Źródła związane z islamskim podziemiem na Kaukazie Północnym potwierdzają tę tezę. Jak utrzymują, zlikwidowano oddział ochotników z Pankisi, który zamiast sprawdzoną drogą udać się do Czeczenii, usiłował dostać się do Dagestanu. Do wykrycia bojowników doszło po tym, jak zgubili się w gęstych lasach w wąwozie Łopota.
Polityczna rozgrywka
Dotąd gruzińskie władze unikały konfrontacji ze zwolennikami islamskiego podziemia z Kaukazu Północnego. Rosja wielokrotnie oskarżała nawet Tbilisi o czynne wspieranie wrogich jej bojowników (ostatnio w kontekście przygotowań do zamachów w Soczi). Dlatego ostatnie wydarzenia w wąwozie Łopota zaskoczyły większość komentatorów. Mnożą się spekulacje na temat tego, dlaczego Gruzini nagle zmienili swoje podejście. Jedna z teorii głosi, że wobec nadchodzących wyborów parlamentarnych w republice władze potrzebowały głośnego sukcesu, który mogłyby wykorzystać w kampanii wyborczej. Być może prawdziwych przyczyn tych wydarzeń należy upatrywać w sytuacji międzynarodowej.
Od wojny w 2008 r. Rosja i Gruzja nie utrzymują kontaktów dyplomatycznych (Szwajcaria mediuje pomiędzy oboma państwami). Praktycznie co roku mówi się o możliwości wybuchu kolejnej wojny pomiędzy tymi zwaśnionymi krajami. Tak, jak na przykład w kontekście planowanych na wrzesień bieżącego roku wielkich manewrów wojskowych armii rosyjskiej, które odbędą się m.in. w Dagestanie i Armenii. Likwidując oddział bojowników, Gruzja wysłała jasny sygnał do Rosji i społeczności międzynarodowej (w tym amerykańskich sojuszników - Gruzja utrzymuje kontyngent w Afganistanie) mający świadczyć o jej braku poparcia dla sprawy Emiratu Kaukaskiego. Rosjanie stracili pretekst do ewentualnego działania. Niewykluczone też, że Gruzini, zajmując zdecydowane stanowisko wobec bojowników, postanowili wykorzystać sytuację do ocieplenia relacji z Kremlem.
Na razie Moskwa nie zareagowała na ostatni manewr Tbilisi. W przeciwieństwie do islamskiego podziemia. W oficjalnym komunikacie dowództwa tzw. dagestańskiego wilajetu Emiratu Kaukaskiego poinformowano, że "zdradziecko zabici" bojownicy nie planowali żadnych wrogich operacji przeciwko Gruzji. Na koniec dodali: jeśli wydarzenia z wąwozu Łopota powtórzą się, Gruzinom przyjdzie za to słono zapłacić.
Jarosław Marczuk, dla Wirtualnej Polski