Krople, które drążą skałę
Kiedy odszedł, dla wielu czas się zatrzymał. I nic już nie było takie samo. Prawie dwa miliony Polaków wyjechało do Rzymu, by pożegnać Papieża-Polaka. Setki tysięcy uczestniczyło we mszach, marszach dziękczynnych, nocnych czuwaniach. Młodzi ludzie - nazwani pokoleniem Jana Pawła II - gromadzili się pod papieskim oknem w Krakowie, na skwerach i ulicach. Śpiewali ukochaną przez Papieża "Barkę". Wrogowie podawali sobie dłonie. Dzieciom, które wtedy przyszły na świat, nadawano imiona Karol i Karolina. Kolejki nawróconych ustawiały się przed konfesjonałami. Minął rok. Czy zmienił coś w naszych sercach? Czy nawróceni pozostali w kościołach? Czy zwiększyła się liczba powołań?
10.03.2006 | aktual.: 10.03.2006 08:21
Spojrzenie w oczy
- Za wcześnie jest, by mówić o wzroście liczby powołań - odpowiada ks. profesor Witold Zdaniewicz, socjolog z Instytutu Statystyki Kościoła. - Po wyborze Karola Wojtyły na tron papieski czekaliśmy aż do lat 1985 -1987 na znaczącą liczbę młodych ludzi, którzy zdecydowali się wybrać życie kapłańskie i zakonne. To jest sprawa długofalowa. Mamy do czynienia raczej z pewnym procesem. Proszę popatrzeć, ile w ostatnim roku powstało wydawnictw, które drukują słowa Papieża.
Ile książek o nim napisano. Proszę policzyć, ile osób obejrzało i obejrzy filmy poświęcone jego życiu. Tysiące młodych ludzi wyjechało latem do Kolonii na Światowe Dni Młodzieży, będące dziękczynieniem za pontyfikat Jana Pawła II. To są krople, które drążą skałę. Nie wszyscy widzą sprawy z podobnym optymizmem. Dr Wiesław Baryła, psycholog społeczny, tuż po pogrzebie Papieża mówił, że przechodnie na ulicy patrzą sobie w twarz. - Spojrzenie w oczy obcemu pokazuje, że widzimy w nim nie stereotypowego "starca", "skina", "smarkacza", ale drugiego człowieka - tłumaczył. - To jest naprawdę dobry początek. - I co? - pytam pod koniec lutego 2006 roku. - Coś się zmieniło na lepsze? - Nie - kręci głową psycholog. - Odwrotnie. Znowu odwracamy wzrok.
Niektórzy twierdzą, że wszystko co dobrego stało się po śmierci Ojca Świętego, już minęło. Kibice - cudem pogodzeni - znów się kłócą. Czasem nawet biją. Przestępczość utrzymuje się na dotychczasowym poziomie. Ostatnia kampania wyborcza podzieliła społeczeństwo na wrogie obozy. A jednak dla wielu z nas wzruszenie tamtych kwietniowych dni nie było chwilowym przeżyciem. Zastanawialiśmy się nad fundamentalnymi zagadnieniami życia, śmierci, cierpienia, przemijania i wiary. Do kościołów ruszyły pary, które po kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu latach zdecydowały się wziąć ślub kościelny. Wśród nich najbardziej znane małżeństwo Małgorzaty i Donalda Tusków. I - jak twierdzą bliscy znajomi przewodniczącego Platformy Obywatelskiej - nie był to pusty gest, mający na celu przyciągnięcie zwolenników kandydata na prezydenta RP. - Oni naprawdę wrócili do Kościoła - twierdzi nasz rozmówca. - Ostatnio, podczas zimowych wakacji we Włoszech, nie opuścili niedzielnej mszy. Nie poszli się modlić dla kamer telewizyjnych i
wyborców, bo przecież tam nikt ich nie znał.
Modlitwa o zdrowie
Latem ubiegłego roku, cierpiący na nowotwór 16-letni Maciek z Pelplina - dzięki Fundacji "Mam Marzenie", spełniającej życzenia ciężko, a czasem nieuleczalnie chorych dzieci - wyjechał z rodziną w podróż życia do Rzymu. Chciał odwiedzić grób Jana Pawła II i poprosić o zdrowie. Już za życia Ojca Świętego krążyły opowieści o cudownych uzdrowieniach, dokonanych za jego wstawiennictwem. Nie nagłaśniano ich wcześniej. Kardynał Francesco Merchisiano dopiero w homilii wygłoszonej w Bazylice św. Piotra podczas mszy za duszę Papieża wyznał, że dotknięcie Ojca Świętego pozwoliło mu odzyskać głos. Kardynał Stanisław Dziwisz opowiadał włoskim dziennikarzom o Amerykaninie chorym na raka, który wyzdrowiał po rozmowie z Papieżem. W Polsce też żyją ludzie, którzy - jak twierdzą - pokonali chorobę dzięki Janowi Pawłowi II. Sławomir Kołodziej, dziś 25-letni słuchacz Studium Medycznego w Olsztynie, jako dziecko zachorował na stwardnienie rozsiane. Miał 11 lat, gdy w olsztyńskim szpitalu witał Papieża wraz z innymi chorymi
dziećmi. Pamięta pocałunek w czoło, dotknięcie jego dłoni. Choroba się zatrzymała. 16-letni Rafał spod Lubaczowa miał raka węzłów chłonnych. Rafał dzięki Fundacji "Mam Marzenie" zdążył wyjechać do Rzymu jeszcze za życia Ojca Świętego. Udało się doprowadzić do audiencji. Chłopiec rozmawiał kilka minut z Papieżem. Po powrocie do domu był pewien, że pokona chorobę. I rak ustąpił.
Niestety, Maćkowi z Pelplina nie dane było doznać cudu uleczenia. Choroba pokonała chłopca. - Maciek zmarł kilkanaście dni temu - mówi Mariola Hupert z Fundacji "Mam Marzenie". - Bardzo przeżyliśmy jego odejście. A potem mówi coś, co pozwala mieć nadzieję. Od kwietnia ubiegłego roku coraz więcej pieniędzy pojawia się na koncie fundacji. Przychodzi też wielu wolontariuszy, którzy chcą przebywać z chorymi dziećmi.
Małe, prywatne cuda
Andrzej coraz dłużej siedzi w domu. Brakuje sił na podróże przez miasto, wchodzenie po stopniach do autobusu, przepychanie się z biletem do kasownika. Andrzej jest nosicielem wirusa HIV. Próbuje pomagać innym. Póki sił mu starczy. - Po śmierci Ojca Świętego zmienił się mój system wartości - mówi. - Doszło do mnie, jak proste jest życie, jeśli przestrzega się dziesięciu przykazań. Kiedyś usiadł przy telefonie zaufania. Miał rozmawiać z takimi jak on, po diagnozie. O godzinie trzeciej w nocy zadzwoniła dziewczyna. Opowiadała. Płakała. Pytała. A on spokojnie tłumaczył, iż nie wolno się załamywać, że warto planować przyszłość i że wszystko ma jakiś cel. Po kilkudziesięciu minutach wreszcie powiedziała: - Przywrócił mi pan sens życia. Poczuł wówczas, że to jego mały, prywatny cud.
Jeszcze rok temu Ewa pytana o Piotra wzruszała ramionami. - Nie wierzyłam, że uda mi się utrzymać to małżeństwo - mówi. - Nawet dla naszego syna. Przyłapała męża na zdradzie. I choć mówił, że była to tylko chwila słabości, zażądała, by się wyprowadził, a on spakował swoje rzeczy. - Cały czas przepraszał, ale go nie słuchałam - mówi. - Tak mnie to wszystko bolało. Pod koniec marca ubiegłego roku Ewa siedziała całymi wieczorami przed telewizorem, czekając na wieści z Watykanu. Z bólem patrzyła na słabnącego Ojca Świętego. - Czułam się z nim związana - wzdycha.
- Jeszcze jako dziewczynka uczestniczyłam w pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski. Podczas którejś z kolejnych wizyt już razem z Piotrem wybraliśmy się na sopocki hipodrom. Byliśmy wtedy tak szczęśliwi... Kiedy usłyszała, że Papież nie żyje, pobiegła do kościoła. W tłumie modlących się ludzi stał Piotr. Widziała, że jest wzruszony. Nie podeszła do niego, sama wróciła do domu, ale od tamtej nocy wiele się zmieniło. Wzięli z mężem udział w terapii rodzinnej. Od wakacji są znów razem. - Nie chcę, żebyś pisała o cudzie w naszej rodzinie - mówi Ewa. - To żaden cud, tylko długa, bolesna droga do zrozumienia i odpuszczenia win. "Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" - powtarzamy w codziennej modlitwie. Ale czy wiemy, co mówimy?
Dorota Abramowicz