Królestwo Nosferatu. Międzyrzecki Rejon Umocniony, legendarna podziemna fortyfikacja III Rzeszy
Co roku muzeum w Pniewie odwiedza nawet 50 tysięcy turystów. Jak magnes działa legenda jednej z największych podziemi fortyfikacyjnych świata. Na ich zbudowanie III Rzesza wydała równowartość ówczesnych pięciu dywizji pancernych.
22.07.2018 | aktual.: 22.07.2018 15:45
Kęszyca to wieś położona ok. 10 kilometrów od Międzyrzecza. Tuż za domami są zapory przeciwczołgowe, czyli tzw. zęby smoka. Nieco dalej, w porośniętej krzakami skarpie, tajemnicze umocnienia. Pochyła betonowa ściana, zardzewiałe stalowe klamry i porośnięte mchem schodki. Jakiś kilometr dalej jest duży bunkier ze stalowymi kopułami. Na betonowej pobazgranej sprayem bryle czytam „Co ma być, to będzie”. Za murem jest zejście w dół, schodzi się kilka pięter, aż na duży korytarz, po którym ponoć idzie się jak po ulicy. Nie będzie mi dane przejść nim teraz, bo wejście do bunkra jest zaspawane grubą metalową kratą. Kilkaset metrów dalej znajduję porośnięty krzakami wzgórek. W gęstwinie czeka kolejna stalowa kopuła. Tym razem obok jest studzienka, w niej resztka kraty. Można zejść w dół. Stalowe klamry są wmurowane w ścianę. Światło czołówki dociera do dna, na oko jest do niego 10 metrów pod ziemię. Nie ryzykuję zejścia bez asekuracji.
Nie ma pośpiechu
Międzyrzecki Rejon Umocniony to jeden z największych na świecie systemów podziemnych fortyfikacji. Zbudowali go Niemcy go w latach 30. i nazwali Frontem Fortecznym Łuku Odry i Warty. W skrócie - Ostwall. Najmocniej ufortyfikowany centralny odcinek znajduje się tam, gdzie są wsie Kęszyca, Pniewo i Boryszyna. Do Pniewa z Kęszycy jest kilka kilometrów.
Centralnym punktem wsi jest Muzeum Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Wycieczki witają zabytkowy sowiecki czołg T-34, współczesna wyrzutnia rakiet i pomalowane w zielony kamuflaż dwa budynki muzeum. Na stoiskach z pamiątkami czekają atrapy granatów, ciuchy z demobilu, modele sowieckich czołgów, magnesy na lodówkę, breloczki z pocisków i książki o fortyfikacjach i nietoperzach, które zimują w podziemiach. Wokół tylko pola i lasy, a jak dowiaduję się w muzeum, co roku odwiedza to miejsce nawet 50 tys. osób. Trasę turystyczną prowadzą władze gminy, a w 2011 r. muzeum stworzyło w podziemiach stałą ekspozycję. Same mury, nawet te najgrubsze, to jednak za mało. - Turysta się śpieszy. Przychodzi i mówi: mam 45 minut. A co my możemy pokazać w tak krótkim czasie? Tu przecież trzeba co najmniej kilku godzin - mówi Leszkiem Lisiecki, dyrektor muzeum. Na chodzenie po bunkrach mam dziś cały dzień.
Wyszczerbione kopuły
Pod ziemię zaprowadzi mnie Bartek Stański. Bartek ma 30 lat, od sześciu jest przewodnikiem w muzeum. Jest z Międzyrzecza, a w bunkry zapuszczał się z kolegami jeszcze w czasach, gdy każdy mógł tam wejść. Wszystko stało otworem. Potem koledzy z jego paczki poszli, każdy w swoją stronę, a on skończył historię i zajął się bunkrami profesjonalnie. Na początku oglądamy niewielkie stanowisko ciężkiego karabinu maszynowego. Została po nim betonowa skorupa. Dawno temu była jeszcze stalowa szyna i laweta z ckm-em. Stanowisko zbudowali w 44 r. robotnicy przymusowi.
W tym, co widać brak finezji, a czuje się raczej pośpiech. Po kilku minutach marszu dochodzimy do obiektu, który przypomina bunkier z Kęszycy. Prężą się trzy stalowe, pomalowane na zielono kopuły. Solidnie wyszczerbione pociskami sowieckiej artylerii W jednej jest dziura na wylot. Bartek tłumaczy, że wieże nie popękały dzięki użyciu stopu chromu, molibdenu i manganu. Obok widać wylot moździerza motorowego, który mógł wystrzelić do 120 pocisków na minutę. Jest też wyjście awaryjne. Z tyłu bunkier ma wysoką na kilka metrów pionową ścianę. Na niej także są ślady po pociskach, ale widać, że mogła wytrzymać znacznie więcej. - W obiektach wybudowanych w latach 30. beton jest doskonałej jakości. Na metr sześcienny muru zużywano 400 kg betonu, 800 kilo żwiru i 800 kilo bazaltu - mówi Bartek.
Styczniowy szturm
Szturm fortyfikacji rozpoczął się 29 stycznia 1945 r. Czerwonoarmiści z 1 Frontu Białoruskiego okrążyli bunkry, a potem ruszyli na zachód. Załoga broniąca MRU liczyła 25 tysięcy osób. Sowieckie jednostki tyłowe, które dostały zadanie zdobycia fortyfikacji 200 tysięcy. Bunkry były pozbawione artylerii przeciwpancernej. W taką broń był wyposażony tylko obiekt w miejscowości Stary Dworek (wchodzący w skład grupy warownej Ludendorf). Obsada fortyfikacji została sformowane pospiesznie, w atmosferze paniki, z niedobitków okolicznych jednostek. We znaki dawały się problemy z łącznością. W Pniewie Niemcy nie zdołali uruchomić niekompletnego moździerza motorowego. Na nic nie przydał się także miotacz płomieni w jednej z kopuł. Miał strzelać paliwem zagęszczonym kauczukiem i trzymać z dala piechotę. On także był zdekompletowany Niemcy bronili się bronią maszynową i granatami. Sowieci z łatwością podtoczyli na odległość 800 metrów haubice kalibru 203 mm. To ich pociski zaczęły się przegryzać przez kopuły. MRU padło po trzech dniach. Załoga w Pniewie uciekła podziemnym tunelem do kolejnego obiektu, na południe. Trzy dni oporu pozwoliły wojskom III Rzeszy umocnić się na linii Odry.
Podziemny dworzec
Bartek otwiera bunkier zwykłym kluczem. Stalowe drzwi są niewielkie i bardzo grube. Schodzimy krętymi schodami.
Docieramy na dół. 32 metry pod ziemią. Widać pomieszczenia koszarowo-magazynowe. Największa jest hala maszynowni, pracowały tu cztery generatory prądu, mechanizm systemu wentylacji, był warsztat, skład narzędzi i ujęcie wody pitnej.
- Zespół koszarowy został zbudowany pod prawie każdym obiektem. W czasie wojny żołnierze mieli walczyć na powierzchni ziemi, a pod ziemią żyć. Wody i żywności mieli na dwa miesiące - tłumaczy Bartek.
Ruszamy korytarzem oświetlonym lampami, na ścianie są kable, na betonowej podłodze torowisko kolejki wąskotorowej. Obok szyn rządek płyt chodnikowych i studzienki systemu kanalizacyjnego. - Woda wypływała z fortyfikacji wyłącznie dzięki działaniu grawitacji. Zero pomp - tłumaczy Bartek. Po kilkunastu minutach wchodzimy na pierwszy dworzec. To nic wielkiego, bo raptem robi się trochę szerzej. Klimat dają stara turbina i mała platforma kołowa. Dalej dobijamy do drzwi z grubej kraty. Za nimi nie ma już oświetlenia, a mrok rozcina światło latarki. Po chwili jej promień ukazuje nowe miejsce.
Jest dosłownie grubo. I wysoko. Doszliśmy do korytarza centralnego. Robimy kilkanaście kroków i odwracamy się.
Przed nami otwór korytarza bocznego, którym przyszliśmy, tuż obok większy korytarz centralny. Torowiska krzyżują się, są zwrotnice. To jeden z 18 dworców. - Docelowo prawie każdy korytarz miał być wyposażony w torowisko. Niemcy zbudowali ponad 20 kilometrów torów. Absolutna większość nie nadaje się już do eksploatacji - mówi Bartek.
Na dworcu stoi współczesny „kopalniany” elektryczny ciągnik, za nim wagoniki. Wsiadam, jest całkiem wygodnie.
- Chcemy uruchomić ponad kilometrową trasę podziemnej kolejki - mówi Bartek. Snucie bardziej ambitnych planów ogranicza to, że MRU jest rezerwatem przyrody, w którym zimuje 12 gatunków nietoperzy. - Latem możemy z grupami dojść do dworca, czyli przejść kilometr pod ziemią. Pomiędzy 15 kwietnia i 30 sierpnia nie ma żadnych ograniczeń. Możemy chodzić wszędzie - mówi Bartek. Wchodzimy do strefy niedostępnej dla wycieczek.
Królestwo Nosferatu
Korytarz centralny jest tak duży, że mogłaby nim przejechać ciężarówka. Obok torowiska jest wygodny chodnik. Przed nami kolejne duże drzwi. Za nimi ściany i podłoga są ogołocone ze wszystkiego co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Na ścianach widać za to dużo graffiti. Przy drzwiach na ktoś namalował dwa wampiry z filmu „Nosferatu - symfonia grozy”. Upiory są w białych podkoszulkach, na których namalowano czerwonym sprayem narodowego orła. Pod wampirami są naspreyowane czarne nazistowskie swastyki. Na ścianach co jakiś czas pojawiają się oryginalne niemiecki napisy wykonane szablonami. Słowo „Bahnhof N ”, i obok tajemnicze liczby. Sceneria jest monotonna, widać niekończący się tunel.
Wędrując w mroku trzeba zachować czujność. Co kilka metrów w podłodze czeka pułapka - otwarta studzienka systemu odpływowego. Klapy wynieśli złomiarze. Nagle dochodzimy do pozostałości po fabryce, w której w czasie wojny więźniowie produkowali części do samolotów. Maszyny stały tuż obok siebie, a więźniowie byli przywożeni w to miejsce kolejką. Ponuro.
Majątek utopiony w betonie
- Ile kosztował zbudowanie tego wszystkiego - pytam Bartka.
- Niemcy, za pieniądze, które na to wydali, mogli sformować pięć dywizji pancernych. Kopuła na karabiny maszynowe warta była 90 tysięcy marek. Bochenek chleba kosztował około marki. Przy budowie pracowało na stałe 10 tys. robotników, ale szacuje się, że łącznie zaangażowane w to przedsięwzięcie było 40 tys. osób. Wiele niemieckich firm, które budowały MRU, istnieje do dziś - mówi Bartek.
- Po co to zostało zbudowane?
- MRU była częścią linii fortyfikacji, które miały zabezpieczać Rzeszę przed atakiem ze strony Polski. Byliśmy sojusznikiem Francji, a Niemcy szykowali się do zemsty za Wersal. Doświadczenia z niezwykle krwawych walk pozycyjnych I wojny światowej wykreowały defensywną doktrynę wojennej. W Europie budowano linie fortyfikacji. Największą - Linię Maginota - zbudowali Francuzi. Niemcy o tym, że wbrew postanowieniom Traktatu Wersalskiego zbudują linię umocnień na wschodzie, postanowili w 1927 r. Na początku zrobili Linię Odry i Wał Pomorski. MRU dobudowali za Hitlera, od 36 do 38 roku. Z zaplanowanych 60 obiektów powstało 21. Wszystkie są połączone 32 kilometrową siecią korytarzy. Każdy obiekt jest połączony z korytarzem centralnym liczącym 9 kilometrów.
- Dlaczego korytarze zostały wydrążone tak głęboko?
- Niemieckie instrukcje budowy fortyfikacji zakładały, że granica bezpieczeństwa na terenie piaszczystym wynosi 20 metrów. Na głębokości 32 metrów odgłosy i wstrząsy pola walki były kompletnie niewyczuwalne W korytarzach bocznych grubość ścian wynosi 60 cm, w centralnym ponad metr. Wszystkie korytarze boczne można było wysadzić, żeby wróg nie mógł dostać się do centralnego - tłumaczy Bartek.
Gdy w III Rzeszy doktrynę defensywną zastąpił agresywny blitzkrieg, budowa MRU straciła rację bytu. - W 1938 r. Hitler przyjechał tu i po zapoznaniu się z kosztorysem zatrzymał prace. To, co już powstało, wykończyła organizacja Todta. Większość ciężkiego uzbrojenia została zdemontowana i wywieziona. Niemcy nie spodziewali się tego, że będą w tym miejscu walczyć z Rosjanami - mówi Bartek.
Światełko w tunelu
W korytarzu centralnym utrzymuje się stała temperatura 10 stopni. To dlatego jest on doskonałym miejscem na zimowe schronienie dla nietoperzy. Poruszając się perfekcyjnie w absolutnym mroku unikają korytarzy pod bunkrami. Tam jest zimniej, bo przez bunkry zasysane jest powietrze. To nie przypadek. Jednym z koszmarów I wojny światowej była broń chemiczna. Budowniczowie fortyfikacji musieli więc zbudować jąś tak, żeby nie można było zagazować żołnierzy ukrytych pod ziemią. Dlatego w podziemiach jest naturalna cyrkulacja powietrza. Wciągają je bunkrami, a wypuszczają przeznaczonymi do tego otworami. Kierujemy się do największego z nich. Wtem w ścianie czerni pojawi się malutki jasny punkt. To światełko w tunelu to właśnie wylot powietrza.
Kiedy docieramy do niego, to okazuje się, że ma średnicę tunelu i jest zabezpieczony ogromną kratą, przy której czuje się przeciąg. W linii prostej oddaliliśmy się od Pniewa zaledwie o cztery kilometry, pod ziemią do przejścia jest znacznie więcej, bo korytarze prowadzą po różnych trajektoriach. Łatwo się tu pogubić, bo wszystko wygląda tak samo. Chodniki zmieniają czasami tylko nieznaczne kąt nachylenia i idzie się albo odrobinę z górki, albo pod górkę. Bartek choć zna tu wszystko jak własną kieszeń i pewnie mógłby iść z zamkniętymi oczami, to zawsze ma przy sobie co najmniej trzy latarki. Zaliczył kiedyś awarię latarki i do dziś dobrze pamięta to jak bardzo cieszył się, gdy okazało się, że zapasowa działa bez zarzutu. Po zgaszeniu światła nie widać absolutnie nic.
Wychodzimy z korytarza centralnego i docieramy do szybu windowego w którym tkwi pordzewiała konstrukcja widny. Potem jest rozświetlony od góry światłem dziennym komin. Można zjechać po linie. To jedno w miejsc, którymi dostają się nielegalni eksploratorzy. Odwiedzamy ich klub. Przy robiącej za stół bryle złomu czekają sklecone z desek i kamieni ławki. Obok przez dziurę w ścianę w niezbudowanym wejściu dla piechoty wsypuje się piach. Latarki ukazują ślady setek nóg.
- Trochę jak na księżycu, co? - mówi Bartek. Eksploratorzy potrafią spędzić pod ziemią nawet tydzień, albo i dłużej. Dziś w bunkrach nocować nie można, ale Bartek co jakiś czas spotyka ludzi pod ziemią. - Najbardziej denerwuje mnie to, że oni zostawiają tu śmieci i zamalowują oryginalne niemieckie napisy - mówi. Pokazuje zabazgrany oryginalny napis, który udało się uratować. Dochodzimy do miejsca, w którym urywają się tory i chodnik. Za chwilę woda podchodzi pod kostki. I chwilami jest już jak w jaskini, bo ich ściany pokryte są obfitymi naciekami. To efekt działania wód gruntowych, które pokonały warstwę izolacyjną. Przed nami tafla wody. Dalej zapuszczają się tylko płetwonurkowie.
- Czy ktoś zginął chodząc po tych podziemiach? - pytam Bartka.
- W czasach kiedy nie było zabezpieczeń zdarzały się wypadki. Zginęła na przykład harcerka. Nazywała się Agnieszka. Poślizgnęła się i spadła w 12 metrowy komin - mówi Bartek.
Nasze bunkrowe
Bunkry zawsze przyciągały ciekawskich. Po wojnie znajdowali tu pistolety, karabiny, pociski od moździerzy. Okoliczni ślusarze zapuszczali się w ciemność po blachy i wszystko, czego nie wywieźli Rosjanie. Atmosferę podgrzewały pogłoski, że w czasie wojny Niemcy ukryli w podziemiach skarby. - Niemcy w czasie wojny urządzili tu magazyny depozytowe na dzieła sztuki zrabowane z Poznania i Łodzi. Jeżeli czegoś nie zdążyli wywieźć, to zabrali to Rosjanie. Ludzie nie uwierzyli w to, że zabrali wszystko i tak narodziła się legenda. Ja nie słyszałem nigdy o tym, żeby ktoś znalazł tu coś naprawdę wartościowego - mówi Bartek. W latach 50. nad MRU pochyliło się wojsko i pojawił się plan stworzenia schronów przeciwatomowych. Szybko jednak okazało się, że nie ma na to pieniędzy. W latach 80. pojawił się za to projekt, żeby w korytarzach urządzić składowisko materiałów radioaktywnych. Rozpoczęły się prace dokumentacyjne, ale już to wystarczyło, żeby wywołać wśród mieszkańców opór, który zniechęcił władzę.
Po przeszło pięciu godzinach znów Pniewo. W nogach mamy 20 kilometrów. Wdrapujemy się schodami i wychodzimy przez właz. Upał uderza z podwójną mocą. Idę prosto do sklepu spożywczego. W drzwiach reklama piwa Bunkrowego. W burgerowni tuż obok pracuje Kamil. Ma T-shirt bunkry.pl i dobrze zna temat. - Wchodziłem tam nawet na sześć dni. Spałem i kąpałem się w zalanych chodnikach. Po co się kąpałem? Przecież co jakiś czas trzeba się umyć - tłumaczy i ciągnie dalej: Jeszcze za komuny milicja zwinęła dużą grupę eksploratorów, bo milicjanci pomyśleli, że to organizacja wywrotowa. Jakieś facet z Gorzowa Wielkopolskiego pewnego dnia wyszedł po papierosy i nie wrócił, bo ponad 20 lat siedział w bunkrach. Po co? Każdy ma swoje powody.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl