Peleryna 300 spełnień
Skrzynka była niewielka, ale skrywała wielką tajemnicę. Brakowało tylko klucza. Pokorni mnisi przeżegnali się, spojrzeli w stronę nieba, po czym włamali się do relikwiarza. Na widok płaszcza sprzed wieków ojciec Fidelis aż mlasnął z wrażenia.
04.04.2007 | aktual.: 10.04.2007 11:14
Klasztor: barokowy, u stóp Wawelu, pełen ukrytych przed światem korytarzy, z których jeden, jak głosi niesprawdzona dotąd miejska plotka, miał łączyć świat mnichów ze światem królów.
Skarbiec: komnata w klasztorze, do której postronni nie mają dostępu, a zresztą i tak nie wiedzą, gdzie on jest. W skarbcu wielkie, kunsztownie zdobione inkunabuły, obrazy, monstrancje, kielichy oraz kropielnice. I relikwiarze. W tym drewniana, polichromowana skrzynka, najprawdopodobniej z XVII wieku. Tak mała, że ponowne umieszczenie w niej cudownego wełnianego płaszcza z XV wieku graniczyłoby z cudem. Zresztą cudem było już jego odnalezienie.
– Nie ma grama przesady w tym, że dla polskich katolików płaszcz błogosławionego Szymona z Lipnicy znaczy tyle, co dla włoskich habit świętego Franciszka – wyjaśnia ojciec Fidelis, przełożony krakowskich bernardynów. Dziś nie rozstaje się z telefonem komórkowym. – Dzwonią wszyscy. Każdy chce chociaż spojrzeć na płaszcz, a najchętniej go dotknąć – przyznaje zakonnik. I wcale się "wszystkim" nie dziwi. W końcu to nie byle jaka szata. Z klasztornych kronik wynika, że dzięki jednej pelerynie miastu przytrafiło się przynajmniej 300 nieszczęść mniej, niż Bóg zapisał w swych pierwotnych zamiarach.
Święty zdenerwowany
Dlaczego cenny płaszcz mnicha opisywany przez zakonnych skrybów jeszcze w XIX wieku ukrywał się przez cały XX wiek? Tego mnisi nie wiedzą. Tak jak nie wiedzą, dlaczego sto lat temu zaprzestano z nim odwiedzać chorych i umierających. Dlaczego bernardyni zechcieli odnaleźć płaszcz? Być może po latach zaniechania pozazdrościli krakowskim siostrom bernardynkom sprawowania opieki nad zębem świętego Stanisława.
Ojciec Fidelis przedstawia inny powód. Jest przekonany, że błogosławiony Szymon, którego w czerwcu tego roku papież Benedykt XVI uczyni świętym pańskim, nieco się na współbraci zdenerwował. W języku znanym jedynie mnichom przemówił im z niebieskiej wysokości do rozumu. – Dał nam do zrozumienia, byśmy wzięli się wreszcie do roboty i przeszukali skarbiec – wyjaśnia na poważnie ojciec Fidelis. – W końcu kanonizacja za pasem, więc słynący z cudów płaszcz bardzo by się przydał.
To nie tak, że bernardyni nie wierzą, że wystarczy sama prośba do Szymona o orędownictwo. Tak przecież było już od jego śmierci, bez pomocy płaszcza. Pewna kobieta wybłagała u świątobliwego mnicha ozdrowienie aż trzech kleryków. Szymon zresztą upodobał sobie kobiety, oczywiście upodobał w wymiarze niebiańskim. Zwłaszcza te, które nie mogły zajść w ciążę. Za życia w ogóle z białogłowami nie rozmawiał.
– Wstawiennictwo Szymona owocowało zazwyczaj dziećmi – zapewnia ojciec Wiesław Murawiec, bernardyn i wicepostulator procesu kanonizacyjnego błogosławionego Szymona. Jako cud kanonizacyjny uznano jednak przypadek z XX stulecia. Za wstawiennictwem Szymona miała ozdrowieć aptekarka Maria Piątek z Krakowa, która po zatorze mózgowym była sparaliżowana i straciła mowę. Lekarze uznali, że stan chorej nie rokuje nadziei. Nadzieję miała jednak rodzina aptekarki, która błagała o pomoc Szymona. Maria Piątek odzyskała mowę oraz władzę w nogach i rękach.
Bernardyni mają oczywiście inne relikwie Szymona. W każdy czwartek wieczorem krakowianie mogą pocałować ukrytą w srebrnej puszce czaszkę zakonnika. Są także cudowne źródełka – w Krakowie i Lipnicy, są relikwie – fragmenty kości. Kiedy jednak Szymon stanie się oficjalnie świętym, od przybytku relikwii nikogo głowa nie rozboli.
Dlatego bernardyni zaraz po Wielkanocy zamierzają otworzyć sarkofag ze szczątkami Szymona w klasztornym kościele. I tak muszą to zrobić przed kanonizacją. Później, w asyście dostojników kościelnych, krakowscy lekarze potną na kolejne relikwie wydobyte z sarkofagu kości. Ostatni raz cięli w 1964 roku, ale przez ponad 40 lat tamte kości rozdano proszącym o nie parafiom. Następni chętni czekają już w kolejce. W Polsce, Europie, Ameryce i na Filipinach. Tylko parafie, nie pojedynczy wierni. Nie według cennika – relikwia to dar, nie towar. Co nie wyklucza odwzajemnienia się przez parafię jakimś darem wdzięczności.
Za to peleryna ze skarbca to skarb szczególny. Według tradycji, ale i pisemnych przekazów w ciągu zaledwie kilku lat od śmierci jej właściciela miała uzdrowić ponad 300 osób, w tym kobiety w połogu i niewidomych. Ożywiła też kilku martwych. Święta peleryna noszona była po ulicach Krakowa, po którym w XV wieku chodziło też wielu świętych. – Było ich wtedy całkiem sporo – zapewnia profesor Michał Rożek, historyk sztuki i znawca historii Krakowa.
Profesor przypomina, że wiek XV określany był później felix saeculum Cracoviae, czyli "szczęśliwy wiek Krakowa". – Szczęśliwy, bo zamieszkany przez imponujące grono osób, które już za życia traktowano jak wybrańców Boga – wyjaśnia historyk.
Bóg straszniejszy niż śmierć
Takim wybrańcem, choć jedynie chwilowym przybyszem, był dla Krakowa święty Jan Kapistran. Prawa ręka świętego Bernardyna, który w historii nowożytnego świata wsławił się założeniem nowej reguły franciszkańskiej (w Polsce znanej jako bernardyni) oraz tym, że przeklął grających w karty.
Kapistran, pątnik i charyzmatyczny kaznodzieja, zwany również (ze względu na swoją niechęć do Żydów) "mieczem na Hebrajczyków", zjawia się u bram Krakowa w 1453 roku, w czasie gdy Szymon z Lipnicy studiuje w Akademii Krakowskiej. Kapistran jest mały, chudy, łysawy, z siwą brodą i z długimi rękami, którymi wymachuje podczas kazań. Przemawia na rynku krakowskim, przed kościołem Świętego Wojciecha. Krzyczy, lamentuje, grozi, a przemowy przerywa głośnym wołaniem: "Jezus, Jezus, Jezus!". Krakowscy hierarchowie kościelni będą się zastanawiać, czy Kapistran, a później jego naśladowcy, nie używają imienia Pańskiego nadaremno.
Szymon z Lipnicy miał im na to odpowiedzieć pytaniem: – Czy w moim mieście nie można już chwalić Syna Bożego? Przemowy Kapistrana przyczyniały się również do wybuchów burd na tle religijnym, dlatego po ośmiu miesiącach i uczynieniu ponad stu cudów Kapistran musiał pożegnać się z Krakowem. Zostawił trwały ślad w postaci klasztoru Bernardynów – za sprawą Kapistrana w Polsce pojawili się pierwsi polscy zakonnicy nowej reguły. W tym Szymon z Lipnicy. – Szedł śladem mistrza – wyjaśnia ojciec Wiesław Murawiec. – Biczował się i umartwiał. I czerpał święte natchnienie wśród tych, którzy wciąż w Krakowie przebywali.
Choćby w kościele Świętego Marka. To tu posługiwał do mszy książę Michał Giedroyć, potomek wielkiego litewskiego rodu. Kulawy, pogarbiony i okrzyknięty po śmierci błogosławionym. U niego spotykali się na świętych (i mniej świętych) dysputach Świętosław Milczący, kapłan z bazyliki mariackiej (z krucyfiksu wykonanego przez Wita Stwosza przemawiał do niego Chrystus), Izajasz Boner, augustianin (wskrzeszał zmarłych), późniejszy święty Jan Kanty (scalał myślą rozbite garnki) oraz błogosławiony Stanisław Kazimierczyk (dzięki niemu na ludzkość spłynęło 176 nadzwyczajnych łask). I wreszcie Szymon z Lipnicy, kaznodzieja królewski i bernardyn. – Prorok i anioł święty, jak o nim mówiono. Ale też dziwak i odludek – przyznaje ojciec Murawiec. – Kobiet bał się jak, nie przymierzając, ognia piekielnego.
Nie bał się za to Szymon przemierzać dusznych zaułków średniowiecznych ulic z dobrym słowem i ostatnim namaszczeniem. Kraków dziesiątkowała wtedy dżuma. Ludzie umierali w cierpieniach i strachu.
– Nie bali się śmierci, bo ta była czymś bardzo wówczas powszednim – wyjaśnia profesor Rożek. – Bali się Boga. Dlatego tak ważne było dla nich pojednanie z nim. Szymon był dla średniowiecznych mieszkańców tym, kim dla nas był później brat Albert.
Prośby i żądania
Szymon także nie bał się śmierci. Zwłaszcza, że potrzebny był nie tylko w Krakowie, ale i na niebiosach. Gdy więc, realizując tę potrzebę, Bóg zesłał zarazę także na Szymona, ten czuł się szczęśliwy, spełniony i posłuszny woli nieba. Tak jak posłuszni Szymonowi byli kandydaci na zakonników – na obrazie w krakowskim kościele Ojców Bernardynów nowicjusze chodzą po rozżarzonych węglach i sadzą kwiatki górą do dołu.
W 1746 roku obraz przyozdobiono srebrną sukienką i drogimi kamieniami. I sukienkę, i kamienie ukradziono. Ukradziono też, jak się okazało, kawałek peleryny Szymona. – Odkryliśmy dziurę. Wygląda, jakby ktoś odciął kawałek płaszcza. Zapewne po to, by mieć kawałek relikwii wyłącznie dla siebie – mówi Barbara Kalfas, konserwatorka tkanin i rzeczoznawca Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, która podjęła się renowacji płaszcza.
Do krakowskiego klasztoru Bernardynów trafiła pod koniec lutego. Najpierw zadzwonił telefon. – Proszę pomóc, otworzyliśmy skrzynię i nie wiemy, co dalej – usłyszała w słuchawce. Kiedy dotarła na miejsce, zastała mnichów stojących z onieśmieleniem i obawą nad drewnianym pudełkiem. Ale też z nieskrywaną radością.
– Aż mlasnąłem z tego naszego odkrycia – przyznaje ojciec Fidelis. – Spodziewaliśmy się co najwyżej jakiegoś kawałka szaty, a tu proszę – cały płaszcz. I jeszcze pasek. I wspaniałe szkiełko. Bo w środku skrzyni, na złożonym starannie materiale leżał oprawiony w srebro kryształ. Przez niego właśnie, a wcześniej przez szybkę w skrzynce, można było kiedyś oglądać maleńki, odsłonięty fragment płaszcza.
– Nie chcieliśmy płaszcza dotykać, baliśmy się, że może nam się w rękach rozlecieć – przyznaje ojciec Fidelis. – Szymon na pewno by nam tego nie darował. Nie rozleciał się. Zapewne dlatego, że przez wieki był pieczołowicie chroniony. Podszywany, zaszywany. – Obszywano go w kolejne jedwabne pokrowce – wyjaśnia Barbara Kalfas.
Pierwszy z nich najprawdopodobniej nałożono jeszcze przed beatyfikacją Szymona w XVII wieku. Już wtedy peleryna musiała być postrzępiona, bo traktowana jako relikwiarz zbyt często przechodziła z rąk do rąk.
Teraz płaszcz czeka żmudna konserwacja. Być może uda się go publicznie pokazać na koniec uroczystości kanonizacyjnych, w październiku. – Być może, bo nie wiemy jeszcze do końca, w jakim jest stanie. Wiemy jedynie, że to jest wielka peleryna – u dołu ma aż cztery metry obwodu! – wyjaśnia konserwatorka. – Trzeba ją bardzo delikatnie wysupłać z pokrowców. Nie mogę pozwolić sobie na lekkomyślność. Proszę sobie wyobrazić, jaką odpowiedzialnością jestem obciążona. Nie chodzi przecież wyłącznie o wartość historyczną szaty. Konserwacja będzie długa i kosztowna. Trzeba będzie na nią wydać kilkadziesiąt tysięcy złotych, których bernardyni nie mają. Bo wciąż mimo ukrytych przed wzrokiem postronnych skarbów są zakonem raczej ubogim.
– Szymon na pewno i tym razem nam pomoże – nie wątpi ojciec Fidelis. W końcu – w co święcie wierzą nie tylko bernardyni – Szymon jest wyjątkowym specjalistą od spraw nadprzyrodzonych. Kiedy był jeszcze chłopcem, potrafił w rodzinnej Lipnicy gasić pożary i mnożyć pieniądze.
Anna Szulc