Nielegalne wyścigi samochodowe w Krakowie. Co na to policja?
"Rybki", "Maki" lub "Bora" – to określenia używane w SMS-ach, które niewtajemniczonym mówią niewiele. Ci, którzy wiedzą, jadą we wskazane miejsce. To znak w sprawie czwartkowych, nielegalnych wyścigów ulicami Krakowa.
18.09.2015 | aktual.: 20.09.2015 10:05
- To od nazw miejsc: Rybitwy, Czerwone Maki i ul. Bora Komorowskiego – mówi Max, jeden z kierowców. W tej grupie niewiele osób zna swoje nazwiska. Do komunikacji wystarczą tylko ksywy lub imiona.
- Wcześniej spotykaliśmy się w dużo wcześniej zaplanowanym miejscu, ale po kilku kontrolach policji, przestało to się opłacać. Teraz jest tylko grupa zaufanych osób. Najczęściej 10, maksymalnie 20 osób - dodaje.
Czwartkowe wyścigi w Krakowie są legendarne. Ale do opinii publicznej informacje o nich docierają tylko wtedy, gdy policja robi spektakularne naloty i w komunikatach prasowych pisze o dziesiątkach zatrzymanych dowodów rejestracyjnych.
Dlatego od marca tego roku sytuacja się zmieniła - informację o miejscu wyścigu dostają jedynie najbliżsi znajomi. Tacy, którzy są godni zaufania.
- Jeśli ścigamy się w małych grupach, jest to bezpieczne. Mamy pasję i umiejętności, ale nie mamy swoich torów. Każdego z kierowców krew zalewa, kiedy słyszy o kolejnej transzy z budżetu na stadiony piłkarskie. Niech kibole sami się złożą na swoje "świątynie". Tak, jak my wynajmujemy tory w Europie. Ale gdzieś trenować musimy, gdybyśmy mieli swoje miejsce, rozwiązałby się problem wyścigów raz na zawsze. A patrząc na to od strony biznesowej, zwróciłoby się. W odległości wielu kilometrów nie ma dobrej jakości bezpiecznej trasy. A nikt nie ma wolnych kilku milionów – słyszymy od Maxa.
Dlatego pasjonaci motoryzacji spotykają się i sprawdzają swoje umiejętności - niekoniecznie zgodnie z prawem – na publicznych drogach.
Krakowskie noce
W ostatni czwartek zbiórka była na krakowskim Ruczaju. By nie budzić podejrzeń, samochody zaparkowały pod sklepem, za ciasno ustawionymi ekranami akustycznymi.
W umówionym miejscu omawiane były zasady i powoli kierowcy wyjeżdżali na ulicę.
- To jakaś wielka histeria wywołana wokół wyścigów. Jest bardzo, bardzo przesadzona. Ścigamy się na odcinku 500 m, na terenie odgrodzonym od ludzi. Nie ma samochodów, mamy krótkofalówki, które ostrzegają przed ewentualnymi pieszymi. Dopiero, gdy jesteśmy w 100 proc. pewni, że nikomu nie zagrażamy, startujemy – mówi Max.
- Fakt, że jeszcze rok temu jeździły dzieciaki. Takie, które zabrały auta od starych i szpanują. Nie mają pojęcia, techniki. Do tego są zagrożeniem dla siebie i całej grupy, bo chwalą się swoimi umiejętnościami na lewo i prawo. Ściągają gapiów. Wtedy nietrudno, by informacja dostała się w niepowołane uszy. A po co nam kolejne kontrole? Dlatego teraz jest selekcja – wyjaśnia kierowca.
W okolicy godziny 22.00 pierwsza para gotowa jest do startu. Kierowcy wyjeżdżają z parkingu na ulicę w okolicy pętli tramwajowej. Krótkie zapoznanie się z warunkami na drodze w pełnym skupieniu i oczekiwanie na znak.
Końcowym odliczaniem jest sygnalizacja świetlna lub, jeśli nie działa, to jeden z uczestników daje znać ręką.
Ryk silników, 3,2,1... i poszli. W kilka sekund rozpędzili się do ok 120-140 km/h. Hamulec, nawrotka i powrót pod sklep do reszty znajomych.
Tak wygląda to z zewnątrz, dla osoby niezorientowanej.
Jednak w samochodach pracują komputery z modułami telemetrycznymi, znanymi z profesjonalnych torów sportowych czy rajdów.
- To takie "driftboxy". W uproszczeniu można powiedzieć, że na podstawie tego rywalizujemy. To, że ktoś do kolejnych świateł jest pierwszy, jeszcze nic nie znaczy. Liczą się szczegóły – moc osiągana z jednego litra pojemności silnika, przyspieszenie itp Wszystko zależy od fanaberii na konkretny dzień, ale nie sama prędkość się liczy – wylicza kierowca.
Max, choć bardzo niechętnie, opowiada, że wyścigi to całkiem intratny biznes. - Samochody są drogie, nawet bardzo. Ale to, o co tutaj chodzi, to wzajemna rywalizacja. Po to modyfikujemy auta, by się ścigać. Nie będziemy tutaj mówić o sumach, ale bywały takie lata, że można było wygrać dobre mieszkanie. Choć teraz to robimy tylko dla przyjemności– opisuje.
Po 5-10 przejazdach, grupa rozjeżdża się w swoich kierunkach.
Niewidzialny problem?
Nielegalne wyścigi, które niegdyś przyciągały setki osób na parking w okolicy "zakopianki", teraz są elitarnym spotkaniem. Tylko dla wtajemniczonych. Dlatego zanim policja przyjedzie na miejsce, nie ma śladu po samochodach, które jeszcze chwilę wcześniej pędziły po mieście.
Ale to, co jest powodem do dumy i zadowolenia kierowców, jest utrapieniem dla mieszkańców "spottów", czyli miejsc, gdzie spotykają się. - Samochody, samochodami. Ale oni pod tym sklepem stoją, głośno gadają, a muzyka gra na pełny regulator. Nawet jak kiedyś zadzwoniliśmy po policję, to przyjechali po fakcie – żali się Grażyna, mieszkanka osiedla Europejskiego.
W podobnym tonie wypowiadają się również inny, przypadkowo spotkani mieszkańcy z okolicy. - Szaleńcza jazda po odcinku od Zawiłej do Tesco nie jest niczym nowym. Jest policja, ale dawno nie widziałam kontroli w miejscach, gdzie oni się spotykają i zanim wyruszą. Jak już dojadą do pętli, to już zwalniają do dozwolonej prędkości, ale wcześniej? Wystarczy chwila nieuwagi, nawet na pasach, i można wpaść pod koła. Tym bardziej, że tam nie ma idealnego oświetlenia – mówi Marta.
Problem przedstawiliśmy krakowskiej policji. W rozmowie z Tomaszem Sewerynem, naczelnikiem "drogówki", dostaliśmy zapewnienie, że funkcjonariusze systematycznie przeprowadzają akcje i podejmują działania ukierunkowane na eliminowanie z ruchu kierujących, którzy swoim zachowaniem stwarzają zagrożenie i porządek w ruchu drogowym.
- Priorytetem podejmowanych czynności jest wyeliminowanie albo przynajmniej zminimalizowanie powstawania takich sytuacji, a tym samym uniemożliwienie organizowania na ulicach oraz terenach galerii, wyścigów samochodowych i motocyklowych. Nadmienić tutaj należy, że funkcjonariusze Wydziału Ruchu Drogowego działają również przy użyciu nieoznakowanych radiowozów wyposażonych w wideorejestratory, które stanowią istotne wzmocnienie codziennej kontroli ruchu drogowego w omawianym zakresie – mówi Wirtualnej Polsce Tomasz Seweryn.
- Policjanci systematycznie realizują zadania, mające na celu ukrócenie nielegalnych wyścigów, rajdów poprzez eliminowanie z ruchu i represjonowanie kierowców, których brawurowa jazda jest swego rodzaju hobby lub tych, którzy jeżdżą agresywnie i permanentnie naruszają przepisy ruchu drogowego. Wynikiem podjętych interwencji wobec tych kierowców, mogą być konsekwencje z zakresu prawa karnego, ale również konsekwencje administracyjne (nałożenie punktów karnych, skierowanie sprawcy na badania psychologiczne, mające na celu stwierdzenie czy ma on predyspozycje do posiadania uprawnień do prowadzenia pojazdów) – mówi dalej.
Jak zapewnia Seweryn, policja reaguje na sygnały od mieszkańców Krakowa.
- Pragnę więc zapewnić, że funkcjonariusze cały czas podejmują działania zmierzające do poprawy bezpieczeństwa oraz likwidacji opisanego powyżej zjawiska nie zaprzestając walki z „piratami drogowymi” - słyszymy od policjanta.
Czy to oznacza, że czwartkowe wyścigi przejdą do historii?
Byłeś świadkiem lub uczestnikiem zdarzenia? .