Kraj popada w totalny chaos - to zagrozi światu?
Ranny w ostrzale pałacu prezydenckiego przywódca Jemenu musiał wyjechać z kraju. I choć ulice wielu miast już od miesięcy są czerwone od krwi antyrządowych manifestantów, nic nie zapowiada pokoju. Na południu kraju Al-Kaida atakuje zaciekle. A walkę o władzę w stolicy mogą wkrótce rozpocząć potężne jemeńskie klany. Czy ten kraj czeka upadek?
09.06.2011 | aktual.: 09.06.2011 12:21
Po trwającym niemal pół roku kryzysie politycznym, którego głównym przejawem były krwawo tłumione przez siły bezpieczeństwa masowe demonstracje na ulicach stolicy kraju, Sany, Jemen pogrążył się w odmętach wojny domowej.
Scenariusz wojny już gotowy
Jak zwykle w przypadku państw zbudowanych (nieco sztucznie) przez byłych kolonizatorów na pradawnych strukturach plemienno-klanowych, kryzys zaostrzył się wskutek wymówienia poparcia urzędującej władzy przez największe, najbardziej wpływowe i najbogatsze klany kraju. A że "przypadkiem" członkowie prorządowych plemion wchodzą w skład elitarnej jemeńskiej Gwardii Republikańskiej, a policja i duża część liniowych jednostek armii zdominowana jest przez członków klanów opozycyjnych - to mamy gotowy scenariusz otwartej, "gorącej" wojny domowej.
Ofiarą tej skomplikowanej i w gruncie rzeczy nieprzewidywalnej dynamiki konfliktu padł sam prezydent Jemenu. Ali Abdullah Saleh został ranny w ataku na pałac prezydencki, przeprowadzonym 3 czerwca podczas tradycyjnych piątkowych modłów. Jego wyjazd do Arabii Saudyjskiej na leczenie otwiera nowy etap w historii konfliktu wewnątrzjemeńskiego. Jest bardzo prawdopodobne, że Saleh już nigdy więcej nie wróci do Jemenu, co nie oznacza jednak, że sytuacja w kraju zacznie się teraz szybko stabilizować. Klany opozycyjne poczuły swą siłę, zobaczyły jak bardzo skutecznie mogą walczyć z władzą oraz między sobą. Ten syndrom może sprawić, że obecnie - po prawdopodobnym obaleniu reżimu Saleha - plemiona zaczną rywalizować o władzę i wpływy w państwie. I nie będzie to raczej rywalizacja pokojowa, z wykorzystaniem rokowań i urn wyborczych, lecz najpewniej swoiste déjà vu z Somalii sprzed 20 lat. Gdyby tak było w istocie, Jemen zacząłby jeszcze szybciej staczać się ku całkowitej anarchii i chaosowi, jakich nie widziano nawet w
Iraku czy Afganistanie.
Upadek struktur władzy i administracji zawsze i wszędzie generuje próżnię bezpieczeństwa, tak w ramach granic danego organizmu państwowego, jak i w jego otoczeniu międzynarodowym. W przypadku Jemenu problem jest jednak o wiele bardziej złożony. W kraju tym od dawna funkcjonują bowiem struktury jednej z najgroźniejszych organizacji terrorystycznych świata - Al-Kaidy. Wielu znawców tematu twierdzi nawet, że to właśnie Jemen (a nie Afganistan) stał się niemal ćwierć wieku temu pierwszym matecznikiem organizacji założonej przez Osamę bin Ladena. Niezależnie od zasadności tego osądu, dziś kraj ten stanowi ostoję i bezpieczne schronienie dla jednego z głównych odgałęzień Al-Kaidy - Al-Kaidy Półwyspu Arabskiego (AQAP, Al Qaeda in Arabian Peninsula).
Grupa ta, bardzo blisko związana z "centralą" organizacji przebywającą w regionie afgańsko-pakistańskim, niezwykle skutecznie wykorzystuje zaostrzającą się sytuację w Jemenie. W ostatnich tygodniach gwałtownie rośnie aktywność jemeńskich struktur AQAP, szczególnie na południu kraju, gdzie znajduje się zaplecze organizacyjno-szkoleniowe i logistyczne tego ugrupowania. To tam właśnie planowane i przygotowywane są operacje AQAP podejmowane zarówno na obszarze Półwyspu Arabskiego, jak i znacznie dalej - w USA czy Europie.
Al-Kaida zdobywa miasta i siłę
Ostatnio jemeńskie struktury AQAP poszły jednak o krok dalej - islamiści zdołali opanować dwa miasta na południu Jemenu, w tym duże portowe miasto Zindżibar, stolicę prowincji Abyan. I choć jemeńskie siły bezpieczeństwa podjęły próby odbicia obu miast z rąk islamistów, to nadal brak wiarygodnych doniesień co do ich aktualnego statusu.
Staje się więc jasne, że Al-Kaida Półwyspu Arabskiego dąży do zwiększenia tempa działań operacyjnych i poszerzenia zasięgu bezpośredniego oddziaływania na sytuację w Jemenie. Chaos sprzyja bowiem realizacji kluczowego celu strategicznego AQAP wobec tego kraju - obalenia obecnych władz i zastąpienia ich rządami powiązanych z Al-Kaidą islamistów.
Częścią tej strategii AQAP jest przejmowanie kontroli nad określonymi rejonami kraju, co ma zwłaszcza duże znaczenie propagandowe. Opanowywanie przez islamistów dużych ośrodków miejskich, w tym stolicy jednej z prowincji, ma wszak spory wydźwięk medialny. AQAP, prócz samego zyskania rozgłosu, pokazuje się przy tej okazji jako poważna, "profesjonalna" siła militarna, z którą należy się liczyć. Opanowanie i późniejsze kontrolowanie przez ekstremistów określonego terytorium to także większy prestiż, lepsza organizacja działań i ich większa efektywność. I znowu przypomina się sytuacja z Somalii, gdzie w latach 90-tych XX wieku, po upadku władz centralnych i całkowitym rozkładzie struktur państwowych, miejscowe klany i ugrupowania "polityczne", w tym islamiści, przejęły kontrolę nad różnymi częściami kraju.
Niezależnie od ostatecznych efektów obecnej kampanii AQAP, osłabienie władzy centralnej i narastająca anarchia w Jemenie sprawią, że jej zdolności operacyjne ulegną dalszemu wzmocnieniu. Tym samym ugrupowanie - już dziś uważana za najlepiej zorganizowane i najbardziej efektywne spośród wszystkich dużych odłamów "starej" Al-Kaidy - jeszcze bardziej utrwali swoją pozycję w globalnym ruchu dżihadu. To zaś oznaczać będzie wzrost zagrożenia zamachami terrorystycznymi w państwach zachodnich. A jak potencjalnie groźna może być AQAP pokazał udaremniony jesienią ub. roku spisek terrorystyczny przygotowany przez to ugrupowanie. Plan serii zamachów zakładał zaatakowanie celów na terytorium USA przy pomocy bomb ukrytych w wyrafinowany sposób w przesyłkach kurierskich.
Poważne zagrożenie dla świata
Potencjalna "somalizacja" Jemenu to także poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego, i to zarówno w najbliższym otoczeniu tego kraju, jak i w wymiarze ponadregionalnym. Zwłaszcza dla Arabii Saudyjskiej upadek Jemenu i równoczesne wzmocnienie AQAP byłyby problemami, które mogłyby skutecznie odwrócić uwagę Rijadu od innych ważnych kierunków jego polityki regionalnej, takich jak zagrożenie ze strony Iranu, sytuacja w Iraku i Lewancie. Tymczasem aktywność islamistów w Królestwie ponownie narasta, po kilku latach względnego spokoju. Dalsze umacnianie się ich struktur w Jemenie stwarzałoby więc poważne zagrożenie nie tylko dla Arabii Saudyjskiej, ale także dla innych państw basenu Zatoki Perskiej, Jordanii i Iraku.
Warto też zauważyć, że ze względu na strategiczne położenie Jemenu, jego ewentualny upadek jako relatywnie efektywnego organizmu państwowego, przy równoczesnym okrzepnięciu struktur AQAP na jego terytorium, groziłby swobodzie i bezpieczeństwu jednego z najważniejszych szlaków morskich, łączących Europę z Azją. Szlak ten byłby bowiem nie tylko narażony na wzmożone ataki ze strony piratów (znowu casus somalijski), ale także islamskich ekstremistów. A gdzie jak gdzie, ale właśnie w Jemenie terroryści z Al-Kaidy mają przebogate doświadczenie w atakowaniu celów morskich.
W październiku 2000 r. islamiści zaatakowali koło Adenu amerykański niszczyciel "USS Cole", niemal go zatapiając. Dokładnie w dwa lata później, w październiku 2002 r., jemeńska Al-Kaida zaatakowała u wybrzeży jemeńskich supertankowiec "Limburg", poważnie go uszkadzając. Chaos polityczny w Jemenie i jego przekształcenie się w bazę islamskich radykałów mogłyby więc sprawić, że żegluga z i do Europy przez Kanał Sueski i Morze Czerwone stałaby się zbyt niebezpieczna. Nie trzeba chyba szczegółowej wiedzy ekonomicznej aby wiedzieć, jakie skutki dla gospodarki światowej niósłby taki scenariusz.
Każda z rewolt składających się na tzw. Arabską Wiosnę, zarówno tych już zakończonych (Tunezja, Egipt), jak i trwających (Libia, Syria, Jemen) niesie ze sobą określone konsekwencje dla bezpieczeństwa i geopolityki regionu Bliskiego Wschodu. Ale to właśnie rozwój sytuacji w Jemenie zdaje się mieć póki co potencjalnie najpoważniejszy (i jednocześnie jednoznacznie niekorzystny) wpływ na przyszłość wojny z islamskim terroryzmem. Wojny, którą jeszcze miesiąc temu, po śmierci Osamy bin Ladena, wielu chciało już uznać za bliską końca.
Jerzy T. Leszczyński, Wirtualna Polska