Kpt. Jerzy Machut ws. katastrofy Baltic Ace: najbardziej niebezpieczny akwen
Przepłynięcie przez ten teren to jak podróż przez czyściec. Niesamowity kocioł. Trzeba mieć iście stalowe nerwy, żeby to wytrzymać, bo presja jest straszna - mówi kapitan żeglugi wielkiej Jerzy Machut, dyrektor Ośrodka Szkolenia Ratowniczego w Gdyni, o katastrofie na Morzu Północnym z udziałem samochodowca Baltic Ace z Polakami na pokładzie oraz kontenerowca pod cypryjską banderą.
- Akwen, gdzie doszło do katastrofy, znam jak własną kieszeń, dziesiątki razy tam przepływałem. Przez 35 lat pływałem w Polskiej Żegludze Morskiej. Tam, w promieniu 100 kilometrów od Rotterdamu, to najbardziej newralgiczny i uczęszczany oraz najbardziej niebezpieczny akwen na świecie. Tam się krzyżują wszelkie trasy statków do Rotterdamu, który jest największym portem na świecie. Na tym szlaku jest ciągły ruch statków. Tam nie ma tak, że płynie jednostka, a następna pojawia się za pół godziny. Proszę sobie wyobrazić, że w tym miejscu jest statek, 200 metrów za nim kolejny, za pół kilometra trzeci i tak non stop dzień i noc, bez względu na pogodę. Oprócz tego są jeszcze promy, które przechodzą w poprzek i z każdej strony oraz rybacy, którzy lubią sobie w tej okolicy połowić - mówi kapitan żeglugi wielkiej Jerzy Machut, dyrektor Ośrodka Szkolenia Ratowniczego w Gdyni.
Ekspert podkreśla, że w tym rejonie "jednostki płyną we wszystkich kierunkach - obowiązuje zasada, że statek, który jest po prawej stronie, ma pierwszeństwo". - Kiedy jest jednak taki natłok statków, to jak się jednemu ustąpi drogi, to drugiemu można wejść przed dziób. I tu jest cała komplikacja. Dodatkowo dochodzi jeszcze fatalna pogoda. Tam, szczególnie jesienią i zimą, są niemal bez przerwy sztormy. O tej porze roku i zimą jest też paskudna widzialność, mgły. Przepłynięcie przez ten teren to jak podróż przez czyściec. Niesamowity kocioł. Trzeba mieć iście stalowe nerwy, żeby to wytrzymać, bo presja jest straszna - dodaje.
Dlaczego te statki wpadły na siebie? - Możliwe, że była za duża szybkość. Może jakiś podmuch wiatru, może innemu statkowi musiał ustąpić i zderzył się z innym? Te pytania można mnożyć. Czasami po prostu obserwując te dziesiątki statków wokół - jeden koło drugiego, człowiek nie jest w stanie podjąć jednej słusznej decyzji, z której na morzu bardzo trudno jest się potem wycofać. Nie można niczego powtórzyć - to nie planszowa czy komputerowa gra morska, gdzie można cofnąć ruch - tłumaczy kpt. Jerzy Machut.
- Na morzu istnieje taka zasada, że statek powinien się zatrzymać w połowie odległości takiej, z jakiej widzi inny statek. Jeśli np. zauważyłem statek w odległości kilometra, to powinienem płynąć z taką szybkością, aby po pół kilometrze się zatrzymać. Jeśli to samo zrobi ten drugi statek, to zderzenia można wówczas uniknąć. Ale kiedy widzialność sięga 100 metrów, a statek, na którym płynę, ma 200 metrów długości, to widzi się faktycznie tylko połowę statku. I nie ma wówczas bezpiecznej odległości, żeby się zatrzymać. Oczywiście, są też radary i widać na nich plamki innych jednostek. Ale proszę pamiętać, że na tym akwenie plamek na radarze sygnalizującym obecność innego statku na morzu nie jest 10 czy 15 tylko 150 i 200, i człowiek nie jest czasami w stanie tego wszystkiego we właściwy sposób ogarnąć. Ten radar tak wygląda, jakby ktoś sypnął garść perełek na mały ekran - mówi ekspert ds. żeglugi.
Zdaniem kapitana, "alarm na pokładzie, że może dojść do nieuniknionej katastrofy, mógł się pojawić kilkanaście sekund, może pół minuty wcześniej". - Statek, na którym płynęli Polacy, to jednak ogromna jednostka, z wieloma poziomami. Tam w takiej chwili ludzie są w różnych miejscach, nie z każdego można uciec. Ten samochodowiec tonął bardzo szybko. Mieli niewiele czasu na ratunek. Samochodowce nie są jak zwykłe statki drobnicowe, czy masowe, podzielone tak dobrze na grodzie. Tam jest ogromna przestrzeń jak boisko do piłki nożnej - jak się tam woda dostanie, to jest wielki kłopot. Poza tym, przy takiej podłej pogodzie niezwykle trudne jest wejście do wyrzuconej tratwy. To jest największa sztuka. To nie jest przecież statek, którego burta jest metr nad wodą - tam trzeba skakać do szalupy z wysokości kilkunastu metrów. Pozostanie poza tratwą nawet w termicznym ubraniu może niewiele pomóc - morze wokół jest tak bardzo wzburzone, że człowieka może utopić wielka fala, a nawet może być przejechany przypadkiem przez
inny statek - podsumowuje ekspert.