Kozioł ofiarny?
Czterech lat więzienia zażądała prokurator Liliana Łukasiewicz dla Pawła K., głównego z siedmiu oskarżonych o nieumyślne spowodowanie śmierci czterech górników kopalni „Lubin” w katastrofie z grudnia 1998 roku i późniejsze matactwa, które miały ukryć prawdę. Oskarżony twierdzi, że jest jedynie „kozłem ofiarnym” w tej sprawie.
07.10.2003 07:49
Prokurator dowodziła też winy pozostałych sześciu ludzi kopalnianego dozoru oskarżonych w lubińskim procesie (w tym dwóch - wyłącznie o nakłanianie do fałszywych zeznań), żądając kar w zawieszeniu: od 2 lat do 10 miesięcy pozbawienia wolności oraz grzywien. W dwugodzinnej mowie oskarżyciel minuta po minucie opisała przebieg zdarzeń na oddziale G-1 lubińskiej kopalni w ostatnich trzech dniach życia czterech ofiar zawalenia się nadmiernie poszerzonego chodnika. Prokurator Liliana Łukasiewicz wskazywała bowiem, że to nie siły natury, lecz ludzka arogancja i zaniedbania doprowadziły do tragedii 19 grudnia 1998 roku.
kazem i groźbą
- Oskarżony Paweł K. wydając polecenie prowadzenia prac wydobywczych w nadmiernie poszerzonym chodniku (którego strop już dzień wcześniej niebezpiecznie trzeszczał) zapomniał, że odpowiada za bezpieczeństwo ludzi, a nie tylko za wydobycie, które miało zapewnić jego oddziałowi miano najlepszego w kopalni - zarzucała prokurator Łukasiewicz.
Oskarżyciel wskazała też na cechy charakteru oskarżonego, które przyczyniły się do zlekceważenia sygnałów wzrostu zagrożenia. - Paweł K. to osoba apodyktyczna, arogancka i wpadająca w złość, gdy coś nie idzie po jej myśli. Także wymagająca ślepego posłuszeństwa i nie znosząca sprzeciwu. To dlatego oskarżony miał zwyczaj częstego straszenia podwładnych zwolnieniem z pracy - mówiła. W mowie oskarżycielskiej, której przysłuchiwały się wdowy po ofiarach wypadku, prokurator opisała też fakty niszczenia dowodów, fałszowania dokumentów, map i dzienników oraz naciski na składanie fałszywych zeznań, by ukryć samowolę, naruszenie przepisów i odpowiedzialność poszczególnych osób.
Inni są winni...
Żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy, ani tej związanej z narażeniem górników na niebezpieczeństwo, ani tej związanej z późniejszym mataczeniem. W mowie obrończej mecenas Edward Rudkowski wskazał na brak niepodważalnych dowodów w tej sprawie, nawet co do nadmiernego (zdaniem prokuratury i biegłych) poszerzenia feralnego chodnika. Obrońca podnosił, że właściwi sprawcy katastrofy nie zostali wskazani przez prokuraturę. Jak sugerował, chodzi o jedną z ofiar wypadku, nadgórnika Łukasza T. (kierował pracą), oraz jedynego naocznego świadka zdarzenia, operatora ładowarki, Wojciecha A. (cudem przeżył, choć także pracował w miejscu tragedii). - Wyrażam zdumienie i zaskoczenie, że Wojciech A. nie siedzi na ławie oskarżonych! - mówił Rudkowski, wskazując na jedną z opinii, że właśnie ten górnik mógł łyżką potężnej maszyny sprowokować zawał. - On ma wiele na sumieniu, dlatego obciąża innych - tłumaczył obrońca.
Nieczyste układy?
- Za sprawą prokuratury i Okręgowego Urzędu Górniczego zostałem wyznaczony do odegrania roli „kozła ofiarnego” w tej sprawie - dowodził w swojej mowie Paweł K. (nawiązując sarkastycznie do swojego nazwiska). - Jak można oskarżenie oprzeć na ustaleniach ludzi z OUG, którzy zlecili nam realizację swojego patentu na eksperymentalną metodę wydobycia na moim oddziale! Oni są przecież materialnie zainteresowani w dowodzeniu, że to my zawiedliśmy, a nie ich patent.
Tymczasem, to wynikające z ich założeń braki w obudowie doprowadziły do zawału, a nie nadmierna szerokość chodnika - swoją mowę obrończą Paweł K. zamienił w poważne oskarżenie. Oskarżony dowodził bowiem istnienia nieczystych (wręcz korupcyjnych) powiązań między kierownictwami kopalń, a organami górniczego nadzoru. Proces dobiegł końca. Wyrok zapadnie w najbliższy poniedziałek.
Grzegorz Żurawiński