PublicystykaKoziński: Sytuacji jak na Marszu będzie więcej. Stajemy się zakładnikami skrajności [OPINIA]

Koziński: Sytuacji jak na Marszu będzie więcej. Stajemy się zakładnikami skrajności [OPINIA]

Wchodzimy w erę, gdy polityczna polaryzacja zaczyna się kategorycznie radykalizować. Słowa przechodzą w czyny. Tegoroczny Marsz Niepodległości to zapowiedź tego, co nas czeka w najbliższych latach. Będzie coraz ostrzej.

Koziński: Sytuacji jak na Marszu będzie więcej. Stajemy się zakładnikami skrajności
Koziński: Sytuacji jak na Marszu będzie więcej. Stajemy się zakładnikami skrajności
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Agaton Koziński

 Od początku było wiadomo, że Marsz Niepodległości w tym roku nie będzie taki jak zwykle. Co roku stawał się punktem odniesienia, bo to zawsze była jedyna w ciągu 12 miesięcy taka demonstracja w Polsce. Ale tym razem świecił on światłem odbitym protestu sprzed dwóch tygodni, gdy 100 tys. osób w centrum Warszawy wsparło Strajk Kobiet w jego proteście przeciwko złamaniu kompromisu aborcyjnego.

Akcja rodzi reakcję, ruch narodowy musiał też odnieść się do tego co zrobiły pod koniec października środowiska feministyczne. Ta swoista polemika na ulicach Warszawy przerodziła się w festiwal przemocy i starć z policją. Skąd taki efekt?

Złamany monopol narodowców

Przy podsumowaniach potężnych protestów zorganizowanych dwa tygodnie temu przez Ogólnopolski Strajk Kobiet jedna kwestia przeszła niezauważona - fakt, że Marta Lempart et consortes złamała monopol prawicy na duże, widowiskowe protesty uliczne. Tę formułę skutecznie wprowadziło w polskie życie publiczne środowisko Marszu Niepodległości w 2010 r. Różnie to przez kolejne lata wyglądało. Bywały marsze burzliwe i mniej, zdarzały się sytuacje, gdy z marszem próbował konkurować PiS (choć częściej schodził z linii strzału). Za każdym razem to ten marsz stawał się punktem odniesienia.

Te marsze działały na wyobraźnię: skalą, demonstracją patriotyzmu, poglądami, do których głoszenia stawał się platformą. Różne rzeczy mówiono o tych manifestacjach, często one wzbudzały skrajne emocje. Ale jedno było pewne: ruch narodowy był jedynym, który po tę formę demonstracji własnych poglądów sięgał.

Zobacz też: Marsz Niepodległości. Nadkom. Sylwester Marczak o starciach na rondzie de Gaulle'a

W tym roku to uległo zmianie właśnie ze względu na Strajk Kobiet. Po raz pierwszy pojawił się tak silny, oddolny ruch zdolny skupić wokół siebie podobnie liczną grupę ludzi co Marsz Niepodległości. W dodatku skupił go pod hasłami skrajnie przeciwstawnymi do tych, które głoszą organizatorzy marszów. W tym roku to feministki stały się punktem odniesienia. Ruch narodowy nie mógł tego zostawić sam sobie. Musiał przelicytować. W efekcie otrzymaliśmy to, co w sobotę widzieliśmy na ulicach Warszawy.

Polityczny teatr na ulicach

Oczywiście, nie da się wszystkiego przedstawić w czarno-białym obrazku, nie da się tych dwóch marszów opisać prostym zestawieniem dwóch skrajności, skrajnej lewicy i skrajnej prawicy. Widać wyraźnie choćby różnicę w zachowaniu policji. Gdy Strajk Kobiet wyszedł na ulicę, policjanci skupiali się na pilnowaniu barierek, które rozstawili w wielu punktach miasta. Gdy ruch narodowy zaczął swoją demonstrację, od początku było widać, że policja nie zamierza nadstawiać drugiego policzka - na każdą petardę i kamień odpowiadali gazem i pociskami z broni gładkolufowej.

Teraz będziemy słuchali przez tygodnie wzajemnego obrzucania się oskarżenia, kto pierwszy podniósł rękę, kto pierwszy zaatakował. Znowu będziemy świadkami dyskusji o tym, czy ruch narodowy należy zdelegalizować, a marszy 11 listopada zakazać.

Tylko że teraz sytuacja jest bardziej skomplikowana - właśnie dlatego, że pojawiły się protesty Strajku Kobiet. Intuicja podpowiada, że ich organizatorki też będą chciały zachować cykliczność swoich zgromadzeń. W takiej sytuacji zakazanie czegokolwiek stanie się jeszcze trudniejsze. Rozgonienie demonstracji tylko dlatego, że są organizowane bez wymaganych pozwoleń jeszcze trudniejsze. Raczej należy się przyzwyczaić do myśli, że na polskich ulicach będą regularnie pojawiać się grupy młodzieży, które będą w stanie posunąć się bardzo daleko w demonstrowaniu własnych poglądów.

Można by sobie wyobrazić, że w takiej sytuacji zyskiwać politycznie będą partie środka. PiS, Platforma, PSL czy ruch Hołowni mocno odcinają się od tego typu metod, unikają ich jak ognia. I one mają szansę politycznie na tym zyskać - bo Polacy odruchowo unikają skrajności, wolą popierać siły, które gwarantują spokój, poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa niż radykalnie werbalizować swoje poglądy w demonstracjach.

W tym sensie dla rządzącej większości, która wyraźnie starała się stworzyć wrażenie symetrii między Strajkiem Kobiet i Marszem Niepodległości ta sytuacja może być korzystna - bo pokazać, że to jedyna siła, idąca środkiem polskiej drogi.

Ale to tylko złudzenie. Widać wyraźnie, jak bardzo zmienia się świat. Jak coraz mniej w nim miejsca dla dialogu i szukania kompromisu. Jak górę bierze polityka faktów dokonanych. Dowodzi tego choćby sytuacja w Stanach Zjednoczonych, gdzie właściwie przez cały rok obserwujemy bardzo burzliwe protesty - a pewnie po wyborach prezydenckich tylko przybiorą one na sile. Ale widzieliśmy to też w Wielkiej Brytanii, we Francji (ruch żółtych koszulek) czy w Niemczech, gdzie protesty osób przekonanych, że koronawirus to ściema zebrały frekwencję porównywalną ze Strajkiem Kobiet.

Wchodzimy w erę radykalizmów. Do tej pory oglądaliśmy ostrą polaryzację partyjną. Na scenach politycznych poszczególnych państw widzieliśmy, jak konkurenci partyjni odmawiali prawa do istnienia swoim rywalom, jak się wzajemnie legitymizowali. Póki to się rozgrywało na poziomie parlamentu, wyglądało to jak polityczny teatr. Ale teraz to schodzi na poziom ulicy - i przybiera formy dużo bardziej radykalna niż prosta polaryzacja polityczna objawiająca się kłótnią polityków dwóch partii w programie publicystycznym w TV.

Dziś na wzroście tego napięcia zyskują partie środka - bo one sprawiają wrażenie umiarkowanych na tle skrajności. Ale radykalizmy zawsze działają w ten sam sposób. Wzajemnie się nakręcają, sprawiając, że ludzie "po środku" nie mogą przejść obok nich obojętnie. Zaczynają się angażować. Nagle środek zaczyna znikać, topnieć, wszyscy stajemy się zakładnikami radykalnych poglądów skrajnych skrzydeł sceny politycznej.

Właśnie zaczynamy to zjawisko obserwować w Polsce. Póki co nie widać, by ktokolwiek miał pomysł, jak ten proces nakręcania się przeciwstawnych radykalizmów zatrzymać.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)