PublicystykaKoziński: Strajk klimatyczny ma silny wydźwięk polityczny. Kto na nim zyska? (Opinia)

Koziński: Strajk klimatyczny ma silny wydźwięk polityczny. Kto na nim zyska? (Opinia)

Strajk klimatyczny to pewnie najbardziej szlachetne zdarzenie tej dekady. Tyle że oczekiwania strajkujących są podszyte szantażem emocjonalnym. Takie stawianie sprawy zawsze zwiastuje kłopoty.

Koziński: Strajk klimatyczny ma silny wydźwięk polityczny. Kto na nim zyska? (Opinia)
Źródło zdjęć: © East News | Witold Spisz/ Reporter
Agaton Koziński

Po co właściwie jest strajk klimatyczny? Odpowiedź jest jasna – przynajmniej z pozoru. Organizatorzy tego globalnego wydarzenia (rozmach naprawdę robi wrażenie) twierdzą, że za chwilę czeka nas koniec świata, a przynajmniej świata, jaki dziś znamy. Przyczyna tego – według nich – jest jasna jak słońce: zwyczajnie się przegrzejemy.

Musimy więc działać szybko, argumentują strajkujący, żeby zatrzymać koszmarne konsekwencje globalnego ocieplenia. I działać według planu działaczy OPCC (organizacji ONZ badającej zmiany klimatyczne, na której ustalenia powołują się organizatorzy). Schemat działania jest jeden. Nie ma planu B, bo nie ma planety B – bon mot ukuty w czasie paryskiego szczytu klimatycznego się przyjął.

Tyle że jeśli przyjrzymy się temu strajkowi z bliska, te proste schematy nie są już tak bezalternatywne. Bo widać, że za szczytnymi ideami wydarzenia stoi polityka. Polityka przez wielkie "p”. A gdy już mowa o polityce, to od razu wiadomo, że czarno-biały świat prostych idei i wartości jest jedynie ułudą, przykrywką, pod którą widać wiele skomplikowanych odcieni szarości. Kto lepiej te odcienie odróżnia, ten w tej grze zwykle wygrywa.

Krucjata dziecięca

Strajk klimatyczny w jednym momencie przetoczył się przez właściwie cały rozwinięty świat. Od Australii przez Europę po Stany Zjednoczone – wszędzie tam, w większości dużych miast zbierała się młodzież i protestowała w imię środowiska.

Do tych demonstracji doszło zaledwie kilkadziesiąt godzin po tym, jak Greta Thunberg, 16-letnia ikona ruchu klimatycznego, wystąpiła ze swoim przesłaniem ("chcę, żebyście wpadli w panikę”) na forum ONZ. Wcześniej odbyła ona skomplikowaną, trwającą kilkanaście dni, podróż z Europy do USA żaglówką (bo samolotem prawdziwy ekolog lecieć nie może). Idealna synchronizacja. Choć po drodze wydarzyć się mogło wszystko, nie zdarzyło się nic, co by zaburzyło napięty grafik wydarzeń. Widać, że logistyka jest mocną stroną organizatorów strajku klimatycznego.

Ale nie jest to tekst o logistyce, tylko o polityce. Rozważmy więc polityczne konsekwencje tej krucjaty dziecięcej (jak to określił w jednym z felietonów Jan Rokita) w sprawie klimatu. Jedna zaleta wydaje się bezsporna. Wiadomo, że młodzież musi się wyszumieć. Strajk kanalizuje naturalną chęć młodych ludzi do buntu, kontestacji rzeczywistości. Nabierają oni społecznej wrażliwości, odpowiedzialności. Taka lekcja obywatelskiego zaangażowania na pewno ma sens.

Co zrobi Timmermans?

Kto politycznie zyskuje na tym strajku? Wystarczy pobieżny rzut oka na europejską politykę, by dostrzec, jak rosną słupki poparcia dla wszelkich zielonych partii. W Niemczech Zieloni sondażowo wyprzedzają SPD – najważniejszą (oprócz CDU/CSU) niemiecką partię po 1945 r. Lepszego symbolu zmiany, jaką polityka klimatyczna wprowadza, nie ma.

Nikt tego nie artykułuje wprost, ale chęć wymiany partyjnych elit (Zieloni zamiast socjalistów) wydaje się być jednym z głównych celów przyświecających organizacji strajków klimatycznych. Sondaże pokazują, że ten kierunek może dać efekt – i to pewnie sprawia, że organizatorzy protestów nie mają żadnych problemów logistycznych.

Tyle że trudno zakładać, żeby partie socjalistyczne – wiodące siły polityczne w większości krajów UE od dekad – tak po prostu ustąpiły. Nikt w polityce nie ustępuje, zwykle walczy tak długo, aż go wyniosą.

Tak więc można się spodziewać, że w najbliższej przyszłości zacznie dochodzić do politycznych starć na linii socjaliści-Zieloni. Bo wyraźnie widać, że te partie elektorat mają wspólny. A że nie jest on z gumy, to wkrótce może mocno zaiskrzyć między obiema frakcjami.

Widać, że Zieloni są na fali wznoszącej. Strajki klimatyczne przyciągają tłumy, ich postulaty są nośne, przykuwają uwagę. Partie socjalistyczne w kolejnych krajach wyglądają na wyprane z energii, brakuje im świeżych postulatów, elektryzujących nazwisk i haseł. Utrzymują wyborców tylko rutyną i siłą przyzwyczajenia.

Ale to, że tak sprawy wyglądają dziś, nie oznacza, że podobnie będzie jutro. W tym miejscu warto przypomnieć, że wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej odpowiedzialnym za sprawy klimatyczne został Frans Timmermans. Socjalista.

W Polsce jego temperament polityczny poznaliśmy aż za dobrze. Jeśli z podobnym zaangażowaniem podejdzie do kwestii klimatycznych jak do praworządności, to jest więcej niż oczywiste, że zaraz zacznie tu iskrzyć. A że Timmermans jest patriotą socjalistów i o własną frakcję polityczną dba przede wszystkim, to należy przypuszczać, że użyje każdego kruczka prawno-regulacyjnego, który pozwoli mu wzmocnić swoją partię kosztem Zielonych.

Zaczęło się od żółtych kamizelek

I jeszcze jedna kwestia. Hasła strajku klimatycznego brzmią szczytnie i wzniośle. Każdy się chętnie pod nimi podpisze – w końcu Ziemię mamy jedną, nie ma planety B. Ale zanim ten podpis złożymy, warto doczytać to, co jest dopisane drobnym drukiem.

A ten dopisek jest jasny: wprowadzanie zmian proklimatycznych jest drogie. Bardzo drogie. A rachunek za ratowanie Ziemi zapłacimy wszyscy. To nie będą subwencje budżetowe czy z budżetu Unii Europejskiej. Płacić będziemy poprzez wyższe ceny prądu, benzyny, czy – jak chce tego Sylwia Spurek – mięsa.

Tyle, że podwyżki cen oznaczają konkretny koszt. Przekonał się o tym Emmanuel Macron. Przecież ruch żółtych kamizelek, który napsuł mu tyle krwi i wymusił na nim tyle ustępstw, zaczął się od podwyżek cen paliwa – a ceny miały wzrosnąć, bo Macron wprowadził nowy ekologiczny podatek doliczany do ceny litra benzyny. Podatek wprowadził – i politycznie płaci do dziś.

Nie tylko on. W Australii władzę stracił popularny premier Kevin Rudd – tylko dlatego, że zadeklarował, że "walka o klimat jest ważniejsza niż polityka”. Australijczycy natychmiast zrozumieli, że oznacza to podwyżki. Dziś szefem australijskiego rządu jest Scott Morrison, polityk, który w 2017 r. otwarcie oznajmił, że walka globalnym ociepleniem jest bardzo nisko na liście jego priorytetów.

Dziś nie wypada powiedzieć, że jest się przeciw walce z klimatem. Przecież w tę walkę angażują się dzieci i młodzież. Kto będzie miał odwagę im powiedzieć w twarz, że ich ideały nie mają sensu? Jak można zanegować wzniosłe hasła, pod którymi podpisują się najmłodsze pokolenia, nadzieja świata? Pod tym względem w strajku klimatycznym wyraźnie jest ukryty szantaż emocjonalny – w końcu dzieciom nikt nie odmówi, tym bardziej, że ich prośby są naprawdę piękne i szczytne.

Ale jeśli ich wzniosłe hasła zaczną rzeczywiście przekładać się na rzeczywistość, to do głosu dojdą dorośli – ci, którzy liczą pieniądze. I wtedy może się okazać, że efekt klimatycznej krucjaty dziecięcej jest dokładnie taki sam, jak oryginalnej krucjaty dziecięcej przeciwko muzułmanom w czasach średniowiecza. Ciekawe, czy organizatorzy strajków klimatycznych będą umieli Grecie Thunberg wytłumaczyć, że została zwyczajnie wykorzystana do walki politycznej?

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Węgierska pokusa PiS [OPINIA]
Tomasz P. Terlikowski
Komentarze (0)