Koziński: "PiS poprawia własny błąd w sprawie ZUS. Opozycja ciągle bez klarownego przekazu" (Opinia)
Gospodarka staje się tematem numer jeden tej kampanii. Opozycja jest głównie reaktywna – nie narzuca własnych tematów, reaguje jedynie na propozycje PiS-u.
PiS w 2005 r. wygrał w dużej mierze dlatego, że przekonał wyborców, że stoją przed wyborem między Polską solidarną i Polską liberalną. Wiadomo, że nic dwa razy się nie zdarza – a jednak obóz rządzący w sobotę wyraźnie zasygnalizował, że znów zamierza zagrać tę samą melodię. Czy w polityce można wejść dwa razy do tej samej rzeki?
Gdzie ta kampania?
W sobotę jeszcze przed obiadem swoją ofertę wyborczą przedstawiły trzy główne (oceniając po ostatnich sondażach) formacje polityczne. Lewica, Koalicja Obywatelska i PiS – każda z nich w dużym stopniu skupiała się na gospodarce. Widać, że ona urasta do tematu numer jeden tej kampanii.
Lewica mówiła o niej najmniej, choć Adrian Zandberg przedstawił propozycję zwiększenia nakładów z budżetu na badania i rozwój do 2 proc. PKB, a więc w tej samej wysokości co wydatki na wojsko. Pomysł ciekawy, zasługuje na to, żeby dyskutować nad nim w oderwaniu od politycznych sympatii.
Przemawiający obok Zandberga Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń mówili już bardzo szeroko, dotykali właściwie każdego tematu. Widać było, że oni są na innym etapie kampanii niż dwie główne siły: Koalicja i PiS. Te dwie formacje zaczynają wchodzić na obroty, do których przyzwyczaiły nas w poprzednich kampaniach. Rosnące napięcie między nimi, polaryzacja sprawi, że Lewicy i PSL-owi będzie coraz trudniej znaleźć miejsce dla siebie.
Oddzielna sprawa, że do tej pory wydawało się, że czasy ostrej polaryzacji PO-PiS-u minęły. W przeciwieństwie do wyborów samorządowych, w których Patryk Jaki i Rafał Trzaskowski zaczęli się ostro ścigać ze sobą na dziewięć miesięcy przed wyborami, teraz - dopiero trzy tygodnie przed dniem głosowania - rywalizacja głównych sił zaczęła przypominać klimat kampanii o wszystko.
Dlaczego tak późno? PiS-owi na podgrzewaniu emocji nie zależało. W wyborach warszawskich rok temu musiał gonić, dlatego Jaki wystartował tak wcześnie (swoją drogą wynik wyborczy pokazał, że on zwyczajnie przegrzał kampanię). Teraz rządzących status quo satysfakcjonuje – dlatego grają bezpiecznie, na zero z tyłu. Wiedzą, że mają na tyle bezpieczną przewagę, że oni już do bramki rywala strzelać nie muszą. Wystarczy im pilnować, żeby do ich sieci nic nie wpadło. Stąd pełna asekuracja.
Z kolei Platforma wyraźnie utknęła w blokach startowych. Najpierw prowadziła niekończące się rozmowy koalicyjne, potem nie miała pomysłu, jak rozwiązać swoje problemy wizerunkowe. Ale główny problem wydaje się być inny – oni zwyczajnie nie mieli pomysłu, wokół czego kampanię zakręcić. Stąd po stronie Koalicji Obywatelskiej widać było głównie ruchy formalne, brakowało leitmotivu ich kampanii. Paradoksalnie nawet ich konwencja programowa z początku września tego nie zmieniła – tym bardziej, że w wywiadach kolejni prominentni działacze mieli problem z tym, żeby wymienić jego kolejne punkty.
Liberalizm kontra komunitaryzm
W sukurs Koalicji przyszedł PiS, który wyraźnie zakałapućkał się w kwestii ZUS-u. Najpierw komunikat o zniesieniu 30-krotności, potem informacji, że jednak nie będzie on zniesiony – a później jeszcze kilka innych wersji tej samej informacji. Nic dziwnego, że Platforma natychmiast to wykorzystała i ustawiła się w szeregach obrońcy zwykłego polskiego przedsiębiorcy. Zyskała konkret, wokół którego mogła zakręcić swoją kampanię. Zaczęło się dziać.
Widać też, że PiS się przestraszył. Poczuł, że status quo się chwieje, że ubiegłotygodniowy komunikat w sprawie ZUS to gol do własnej bramki. I dlatego wyprowadził szybki kontratak. Przedstawiona w sobotę "piątka dla przedsiębiorców" była właśnie reakcją na problemy pod własną bramką.
Przy okazji odżył nam spór między Polską liberalną i Polską solidarną. Mateusz Morawiecki i Jarosław Kaczyński przemawiając w Katowicach w ostrych słowach krytykowali liberalne doktryny. Premier mówił o politycznych konkurentach, że czytają "z pożółkłych kartek sprzed 20 lat". Prezes szedł jeszcze dalej i mówił, że prezentowany przez nich liberalizm jest rodem z początku XIX wieku – i że całkowicie nie przystaje do obecnych realiów. Obaj powoływali się na koncepcje Johna Rawlsa i jego dwie zasady sprawiedliwości.
Dzisiejsza opozycja w swoich wystąpieniach żadnych źródeł naukowych nie cytuje. Szkoda, bo to jednak dodaje wiarygodności, podnosi poziom debaty publicznej. Ale też nie jest tak, że oni zajmują pozycje czysto liberalne. Pod tym względem Platforma odrobiła lekcje. Dostrzegła, że dziś trzeba akcentować sprawiedliwość społeczną i to robi. Sobotnie wystąpienia i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, i Grzegorza Schetyny były pełne tego typu akcentów.
Ich problem polega na czymś innym – i w sobotę było to widać gołym okiem. Oni nie umieją wejść w buty Polski solidarnej. Dziś tkwią w szpagacie między liberalizmem i komunitaryzmem. Chcieliby Bogu świeczkę i diabłu ogarek – dać coś przedsiębiorcom o stricte wolnorynkowych poglądach i Polakom, którzy mają oczekiwania bardziej socjalne.
Może to i dobry pomysł – ale kompletnie nieczytelny. PiS mówi jasnym, prostym językiem, opozycja cały czas kluczy i niuansuje. Jak Grzegorz Schetyna, która w piątek popierał strajk klimatyczny, a w sobotę krytykował PiS za to, że nie dba o polskie kopalnie. Niby w tym sprzeczności nie ma (to, że krytykuje PiS wcale nie znaczy, że sam by te kopalnie rozbudowywał), ale też żaden jasny komunikat z tego nie płynie.
Dziś już nie ma czegoś takiego jak starcie Polski liberalnej z Polską solidarną. Dziś wszystkie partie są w większym lub mniejszym stopniu solidarne. Skoro więc wszyscy mówią podobnie, w kampanii liczy się głównie to, kto swój przekaz artykułuje w sposób najbardziej czytelny. Sobotnie konwencje pokazały, że – póki co – najlepiej w tej dziedzinie wypada PiS. Opozycja pozwala się spychać na te same pozycje, co w 2015 r., kiedy pozwoliła, by przykleiła się do nich fraza "pieniędzy nie ma i nie będzie". Narożnik, z którego wyjść będzie jej trudno.
Agaton Koziński dla WP Opinie