Koziński: "Konflikt Morawieckiego z Ziobro będzie długi i zacięty. Bo miejsce na szczycie jest tylko jedno" [Opinia]
Nie ma wątpliwości, że ostatnie napięcia na linii Mateusz Morawiecki-Zbigniew Ziobro są wywołane spodziewaną rekonstrukcją rządu PiS. Ale też wiadomo, że ich spór potrwa dużo dłużej. Będziemy go pewnie obserwować tak długo, jak obaj będą aktywni w czynnej polityce.
02.08.2020 | aktual.: 02.08.2020 19:01
"Nie ma z kim przegrać tych wyborów" - tłumaczył we wrześniu 2010 r. Donald Tusk. Platforma była wtedy u szczytu swej potęgi. Bronisław Komorowski właśnie został prezydentem. Rok później PO wygra - jako pierwsza partia po 1989 r. - drugi raz z rzędu wybory parlamentarne. Partia Tuska zdawała się być imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. I w przekonaniu jej kierownictwa ten stan rzeczy miał już nie ulec zmianie.
Opozycja nie spędzała wtedy nikomu snu z powiek. PiS zdawał się być klubem polityków, którzy czekają wieku emerytalnego konserwując swoich wyborców bogoojczyźnianą retoryką - i ten stan rzeczy miał się już nie zmienić. Siłą rzeczy walka o władzę sprowadzała się do walki poszczególnych frakcji wewnątrz Platformy. Wtedy najwięcej mówiło się o "schetynowcach" i "spółdzielni", na której czele stał Cezary Grabarczyk. Tusk sprytnie meandrował między tymi grupami, utrzymując - jak mu się wydawało - spoistość PO, jej żywotność i dynamikę.
Teraz role się zamieniły. To Platforma przypomina klub polityków, których rolą jest tylko i wyłącznie trwanie w opozycji. A tematem politycznym numer jeden powoli staje się walka frakcji wewnątrz obozu władzy. A przede wszystkim - starcie między Mateuszem Morawieckim i Zbigniewem Ziobrą.
Starcia przedrekonstrukcyjne
Właśnie oglądamy sekwencję zdarzeń niemal bliźniaczo podobną do tej, którą obserwowaliśmy po wyborach parlamentarnych. Poprzednio otoczenie Ziobry przypuściło szturm na Morawieckiego tuż po nich, jeszcze przed powołaniem nowego rządu.
Prym wiódł Patryk Jaki, który we wpisach w mediach społecznościowych i w kilku głośnych wywiadach wzywał obóz władzy do zaostrzenia kursu, mocniejszego skrętu w prawo. Efekt? Częściowo udany - udało się wywalczyć fotel ministra środowiska dla Michała Wosia. Większego wpływu na linię PiS-u nie dało się zauważyć.
Teraz mamy niejako powtórkę w rozrywki. Znów jest po wyborach, znów trwają przymiarki do zmian w rządzie i Solidarna Polska wzywa do zaostrzenia kursu. Widać jedną tylko różnicę. Jesienią uderzenia ze strony Ziobry były natury ogólnej, można je było odebrać jako formę dyskusji o linii programowej obozu rządzącego.
Teraz natomiast mamy uderzenia punktowe. Zbigniew Ziobro - jako minister sprawiedliwości - wystąpił z wnioskiem, aby Polska wycofała się z konwencji stambulskiej, ratyfikowanej w 2015 r. W czasie szczytu UE wzywał Mateusza Morawieckiego do tego, by wetował ustalenia. A już po tym szczycie wyraźnie przygotowywał grunt pod ewentualny atak na premiera, jeśli ten zgodzi się na unijny Green Deal.
W tle - podobnie jak jesienią ubiegłego roku - układanki rządowe. Wiadomo, że gabinet Morawieckiego zostanie zrekonstruowany. Kiedy? Dat nie ma, nieoficjalnie mówi się, że nowy jego skład poznamy nawet pod koniec września. Sporo czasu na dyskusje o jego składzie.
Na przykład o tym, czy Solidarna Polska i Porozumienie rzeczywiście muszą mieć po dwóch ministrów w rządzie. To pytanie wisi w powietrzu od pewnego czasu. I już ono wystarczy, by "SolPol" wytoczył wszystkie działa, jakie posiada, do ostrzału premiera. Bo Ziobro przyzwyczaił do tego, że raz zdobytych przyczółków nie oddaje. A na pewno nie robi tego bez walki.
Premier wiceprezesem?
Choć też utarczek Ziobro-Morawiecki nie można traktować tylko jako starć czysto personalnych, czy konfliktu osobistego między nimi. Szef Solidarnej Polski pokazuje też, że jest gotów bić się o swoich ludzi. Widać, że dba o to, by czuli się oni dowartościowani, ważni, by zajmowali eksponowane stanowiska - a miejsca w gabinetach rządowych dają taką możliwość.
Jednocześnie nie da się tego napięcia sprowadzić tylko do tego, kto ostatecznie będzie miał prawo wydrukować sobie wizytówki z biało-czerwonym paskiem pośrodku oraz wytłoczonym orłem nad nim. To przede wszystkim ważny fragment szerokiej batalii o przywództwo na prawicy. Ważny, bo nikt nie ma wątpliwości, że przywództwo Jarosława Kaczyńskiego skończy się raczej szybciej niż później. A naturalnego jego następcy nie ma.
Dziś wydaje się, że najbliżej tej roli jest Morawiecki. Po kuluarach obozu władzy krążą plotki, że w czasie jesiennego kongresu PiS zostanie wybrany wiceprezesem partii. Jeśli tak się stanie, jeszcze umocni się jego pozycja delfina, następcy Kaczyńskiego. A to pociągnie za sobą naturalne konsekwencje, gdyż coraz więcej działaczy PiS-u zacznie się na niego orientować, chcąc sobie przygotować grunt pod jego (ewentualne) prezesowanie.
Tyle że doświadczenie uczy, że w polityce - zwłaszcza partyjnej - nic nie dzieje się w tak prosty sposób. Wie to też Ziobro, dlatego już teraz ustawia się w roli naturalnego konkurenta Morawieckiego do przywództwa na prawicy. Dziś oni dwaj wydają się być naturalnymi kandydatami do zastąpienia Kaczyńskiego. Gdy prezes PiS niedawno mówił o pokoleniu ambitnych 50-latków, miał pewnie na myśli przede wszystkim ich.
Zaraz, zaraz - zawołają uważni czytelnicy - ale przecież Ziobro nie jest członkiem PiS. Kieruje koalicyjnym partnerem tej partii, Solidarną Polską. W jaki sposób mógłby więc zostać następcą prezesa? Wbrew pozorom to bardzo realne, właśnie dlatego, że delfina w polityce partyjnej bardzo ciężko jest namaścić. Zwykle władzę przejmuje polityk w danym momencie najsilniejszy, mający największe wsparcie w strukturach, a nie ten, który został wskazany.
Właśnie dlatego Ziobro ma szansę. Bo on jest człowiekiem PiS z krwi i kości, mimo że do tej partii nie należy. Z kolei Morawiecki - choć należy do struktur - ciągle jest postrzegany w niej jako ciało obce. To dlatego minister sprawiedliwości wykorzystuje każdą okazję, by jego pozycję osłabić, by pokazać na prawicy, że w każdej chwili jest gotów rzucić premierowi rękawicę.
I dlatego tak bardzo dba o swoich ludzi. Bo w ten sposób buduje sobie zespół potrzebny mu do tego, by móc skupić władzę na prawicy, gdy Kaczyński ustąpi. Ale także w ten sposób pokazuje innym politykom PiS, że z nim warto trzymać - bo on o osoby lojalne wobec siebie dba i pilnuje, by im się krzywda nie stała.
Napięcie na linii Morawiecki-Ziobro potrwa jeszcze długo. Wcale niewykluczone, że będziemy je obserwować dotąd, aż obaj będą w czynnej polityce - bo obaj mają ambicję wejść na prawicowy szczyt, a na tym szczycie jest miejsce tylko dla jednego.
Chyba że ich konflikt na tyle rozkołysze Zjednoczoną Prawicą, że zjednoczoną ona być przestanie. Bo jedną z konsekwencji starć w PO między "schetynowcami" i "spółdzielnią" była utrata władzy przez tę partię - tym bardziej, że ich spór było czysto personalny, kompletnie wyprany z argumentów merytorycznych, koncepcji państwowotwórczych. Ciekawe, czy Nowogrodzka umie się uczyć na błędach swoich poprzedników.