ŚwiatKoziński: Czy mężczyźni mogą być kanclerzami w Niemczech? Próbuje Olaf Scholz [OPINIA]

Koziński: Czy mężczyźni mogą być kanclerzami w Niemczech? Próbuje Olaf Scholz [OPINIA]

Nowy kanclerz Niemiec będzie długo porównywany do Angeli Merkel. Jeśli szybko nie odniesie własnego sukcesu, z jej cienia nie wyjdzie. Czy właśnie po to przyjeżdża do Warszawy?

Na zdjęciu Olaf Scholz oraz Angela Merkel
Na zdjęciu Olaf Scholz oraz Angela Merkel
Źródło zdjęć: © East News | AFP
Agaton Koziński

12.12.2021 07:41

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Gdy w 2005 r. władzę w Niemczech obejmowała Merkel, Warszawa była piątą stolicą, w której złożyła wizytę – wcześniej poleciała do Paryża, Brukseli, Londynu i Madrytu. Olaf Scholz stolice Wielkiej Brytanii i Hiszpanii pomija. Warszawa jest dla niego trzecią w kolejności (po Paryżu i Brukseli) destynacją zagraniczną, którą odwiedza jako kanclerz. W dodatku przyjeżdża do nas zaledwie cztery dni po zaprzysiężeniu. Merkel zrobiła to dopiero w 10. dniu urzędowania.

To porównanie o tyle istotne, bo pokazuje, jak bardzo skrócił się polityczny dystans między Berlinem i Warszawą przez ostatnie 16 lat. Choć Kaczyński co jakiś czas werbalnie atakuje Niemcy (ostatnio mówił o "IV Rzeszy", wcześniej choćby o "kondominium rosyjsko-niemieckim w Polsce"), choć na poziomie retoryki nie brakuje szorstkości i napięć, to jednocześnie nasze kraje ciągle tylko pogłębiają współpracę. Także z tą spuścizną po czterech kadencjach Merkel będzie musiał się zmierzyć Scholz. Z czym jeszcze?

Pragmatyzm i polityczna efektywność

"Mamo, czy mężczyźni też mogą być kanclerzami?" – pyta mały chłopiec swoją matkę. Ten dowcip często powtarzają niemieckie media, bo dopiero od niedawna uzyskano na niego odpowiedź. Ale też popularność tego dowcipu w Niemczech bierze się stąd, że ma on drugiego dno. Nie chodzi w nim tylko o płeć. Chodzi o to, czy w ogóle ktokolwiek jest w stanie zastąpić Merkel w roli szefa rządu. Od 16 lat nikt poza nią nie był w stanie się sprawdzić na tym stanowisku.

Rządząca od 2005 r. Merkel zdominowała niemiecką politykę – w każdym tego słowa znaczeniu. Bez problemów wygrywała kolejne wybory. Przez cztery kadencje pod siebie ustawiła cały system partyjny w kraju. Dbając o to, by w jej własnym ugrupowaniu nie wyrósł jej żaden poważny rywal, doprowadziła do sytuacji, że nie miał jej kto zastąpić. To jeden z powodów, dla którego Scholz został kanclerzem – po prostu CDU/CSU została całkowicie wyjałowiona. Partia nie była w stanie wystawić kandydata dającego gwarancję skutecznego zastąpienia Merkel. Armina Lascheta, który był kandydatem chadeków na kanclerza, Niemcy uznali za niezbyt poważnego i godnego zaufania. A CDU/CSU nikogo – mimo dwóch lat intensywnych poszukiwań i kolejnych castingów – lepszego zaproponować nie umiało.

Ale też sukcesy i polityczna długowieczność Merkel nie była tylko konsekwencją jej skuteczności w wycinaniu bądź neutralizowaniu partyjnej konkurencji w polityce partyjnej. Ona okazała się także skutecznym kanclerzem. Po prostu. Niemcy doceniali jej efektywne przywództwo. Za jej rządów jakość życia w Niemczech konsekwentnie się poprawiała, pozycja kraju się umacniała. Ona skutecznie zarządzała kolejnymi kryzysami, wykorzystując jej do dalszej poprawy pozycji Niemiec.

Gdy wybuchła fatalna dla jej kraju (na wielu płaszczyznach) afera z fałszowaniem wyników pomiarów emisji z układu wydechowego w niemieckich firmach motoryzacyjnych, zdołała tak zarządzić sytuacją, że Niemcy właściwie nie poniosły żadnych konsekwencji Dieselgate. Jej pozycją zachwiał właściwie tylko kryzys migracyjny 2015 r., który zresztą wybuchł w dużej mierze przez jej błędy. Ale dwa lata po nim po raz kolejny efektownie wygrała wybory. Trudno o lepszy przykład jej politycznej skuteczności. Pod tym względem jest najbardziej efektywnym politykiem w Europie w XXI wieku.

Merkel o tyle było łatwiej, bo od początku Niemcy wiązali z nią duże nadzieje. Przejmowała władzę w 2005 r. po socjaliście Gerhardzie Schröderze, za którego czasów o Niemczech pisano jako "chorym człowieku Europy". Ona miała to odmienić – stąd duże oczekiwania. Zawsze dla polityka jest łatwiej, gdy wyborcy wiążą z nim duże nadzieje. Ale też mało któremu udaje się do tych nadziei dorosnąć, być w stanie je spełnić. Merkel się to udało. To kolejny powód, dla którego okazała się tak politycznie długowieczna – skoro jest dobrze, to Niemcy nie widzieli powodu, by cokolwiek zmieniać. Zadziałał niemiecki pragmatyzm mówiący, że lepsze jest zawsze wrogiem dobrego.

Scholz jak Biden?

Teraz w buty Merkel wchodzi Olaf Scholz. Od razu moment, w którym zaczyna, jest dla niego bardzo ciężki. Z dwóch powodów. Pierwszy jest personalny. Punktem odniesienia stają się dla niego cztery kadencje Merkel, a z tym porównaniem ciężko walczyć. Poza tym będzie on w naturalny sposób porównywany z poprzednim kanclerzem z ramienia SPD, czyli Schröderem – a jego rządów zbyt miło się nad Łabą nie wspomina.

Drugi powód jest natury czysto politycznej. Owszem, Scholz ma polityczną czystą kartę, to zawsze pomaga. Ale jednocześnie nikt wobec niego nie żywi zbytnich nadziei. Pewnie nawet on wie, że w sumie nie powinien być kanclerzem – został nim tylko dlatego, że Merkel za bardzo przycięła CDU/CSU, zbyt mocno wyjałowiła ją z osobowości i w konsekwencji nie było tam jej następcy. Dlatego szefem rządu został Scholz. On w roli kanclerza zastępuje polityka, który nie istnieje.

Ciężko zaczynać rządy politykowi, który na samym początku nie wzbudza pozytywnych emocji, nie niesie ze sobą fali entuzjazmu, nie wiąże się z nim dużych nadziei. Bez tego bardzo szybko przywódca blaknie – bo brakuje mu tarczy złożonej z dobrych wibracji, za którą może się schować w razie problemów. Jeśli Schulz szybko nie odniesie kilku sukcesów, którymi wzmocni swoją pozycję, już za kilka miesięcy może być mu ciężko. Do pewnego stopnia pójdzie drogą Joe Bidena, który już teraz – mimo że prezydentem USA jest dopiero 10 miesięcy – ma jedne z najgorszych notowań w historii Ameryki. Z Scholzem może być podobnie.

Jemu może być tym trudniej z powodów politycznych – przede wszystkim z powodu spuścizny, jaką mu zostawiła Merkel. Będzie z nią porównywany, to raz. Dwa – musi od samego początku rozwiązywać problemy, które ona mu ze sobą pozostawiła. Przede wszystkim najważniejszy kłopot, który się nazywa Władimir Putin.

Merkel – kierując się czysto egoistycznym interesem Niemiec – pozwoliła się Putinowi bardzo wzmocnić. Tak bardzo, że ten sobie w 2014 r. wziął Krym, kawałek Donbasu, wiedząc, że nikt mu tego zabronić nie może. Od tamtych zdarzeń minęło siedem lat – a Putin znowu zachowuje się, jakby mógł wszystko. To w dużej mierze konsekwencja polityki Merkel, a Scholz musi znaleźć sposób, by sobie z tym poradzić.

Merkel pozwalała Putinowi na wiele, ale jednocześnie dbała o to, by wzmacniały się kraje Europy Środkowej, w ten sposób niejako równoważyła sytuację w naszym regionie. Czy przyjeżdżający do Warszawy Scholz podobnie podchodzi do Polski, Grupy Wyszehradzkiej, całego regionu? W umowie koalicyjnej stojącej za jego rządem wpisano punkt o tym, że Unia Europejska ma zmierzać w kierunku federacyjnym. Tak się składa, że kraje Europy Środkowej są największymi przeciwnikami takiego kroku.

Scholz będzie dążył do tego, żeby je przekonać do zmiany podejścia? Jeśli tak, to szybko się skonfliktuje z Warszawą, Budapesztem, być może z Pragą i Bukaresztem. Pewnie zbierze za to sporo braw w Parlamencie Europejskim, ale też taka polityka nie wzbudzi entuzjazmu ani w innych stolicach europejskich, ani nawet w samym Berlinie. Bo Niemcy potrzebują dużej Europy. Kraje naszego regionu są dla nich tak samo ważnym partnerem jak Francja i ważniejszym (mierząc choćby wielkością wymiany handlowej) niż Rosja. Rozpoczęcie ostrego konfliktu oznaczałoby duże koszty polityczne – nawet jeśli Scholz by tę batalię wygrał, to musiałby w to zainwestować bardzo dużo kapitału politycznego. A on jako kanclerz zbyt wiele go nie ma.

Dla Scholza najbezpieczniej jest prowadzić wobec Europy Środkowej wyważoną, pragmatyczną politykę, którą kontynuowała Merkel. A szansą na ogłoszenie sukcesu byłoby wynegocjowanie trwałego porozumienia z Warszawą i Budapesztem – na warunkach, które on sam mógłby przedstawić jako swoje zwycięstwo. Czy jest to realne? Nie przypadkiem Kaczyński rzucił niedawno uwagę o "IV Rzeszy" - w ten sposób jasno zasygnalizował, że polski rząd do ustępstw nie jest skłonny. Ale PiS przed wyborami uspokojenie relacji z UE też jest potrzebne, więc także on kompromisu powinien szukać. Wizyta niemieckiego kanclerza w Warszawie pokaże, czy osiągnięcie czegokolwiek na tej linii jest możliwe.

Komentarze (171)