Koszmar Polki - bił ją i poniżał, traktował jak niewolnicę
Chenjerai Hunzvi - brutalniejszy od najkrwawszych afrykańskich dyktatorów na Czarnym Lądzie uchodzi za synonim zła. Polityk, który przybrał przydomek "Hitler" i przyczynił się do długotrwałego upadku swojego kraju, studiował w Warszawie i ożenił się z Polką. A potem czynił już tylko zło.
23.02.2012 | aktual.: 23.02.2012 17:13
Pochodził jednak z Zimbabwe, byłej brytyjskiej kolonii na południu Afryki. Jego życie to przenikające się sprzeczności. Był doktorem, ale nie leczył ludzi. Nigdy nie widział wojny, ale nazywał siebie weteranem i partyzantem. Marzył o rewolucji, ale nie w stylu Che Guevary, a raczej terrorystów. Z zaciekłego krytyka prezydenta Mugabe przerodził się w krwawego pogromcę jego opozycji. Miał żonę z Polski, ale białych farmerów wypędzał z Zimbabwe z niespotykaną brutalnością.
Człowiek paradoksów? Hipokryta, który zapomniał o przysiędze Hipokratesa wbijanej mu do głowy przez wykładowców podczas studiów medycznych w Warszawie? Jedenaście lat po jego śmierci w Zimbabwe wciąż uważają go za współwinnego (obok Mugabe) upadku dawnego spichlerza Afryki.
Doktor bez stetoskopu
Klinika w Budiriro, na obrzeżach stołecznego Harare stała się sławna na cały świat za sprawą jej właściciela. Doktor Hunzvi przemienił ją w miejsce kaźni. Jego podwładni dręczyli tam ofiary: w raportach międzynarodowych organizacji nie brakuje opisów ofiar (zazwyczaj członków rodzącego się ruchu MDC, zimbabweńskiej wersji "Solidarności"), bitych kijami czy kablami.
- Jeden z żołnierzy w przypływie złości urwał nogę od stolika i zaczął mnie okładać - relacjonował jeden z więzionych przez Hunzviego opozycjonistów. W jednym z raportów Amnesty International klinika brutalnego doktora zostaje określona mianem sali tortur. Prezydent Mugabe, wówczas jeszcze zachowujący pozory współpracy z państwami Zachodu, bagatelizuje incydent.
Gdy jeden z opozycjonistów zostaje pobity na śmierć donosi o tym gazeta "Daily News". Następnego dnia redaktor naczelny otrzymuje list z pogróżkami, kilka dni później w redakcji wybucha bomba. Chenjerai Hunzvi jest wówczas bardzo silny: może wywołać rewolucję w kraju, trzyma w szachu prezydenta.
- Jestem największym terrorystą w tym kraju. Wszystkie rewolucje wymagają przemocy - bezczelnie opowiada wówczas w wywiadach. Samego siebie porównuje do Napoleona Bonaparte, Che Guevary i... Jezusa Chrystusa. Według niego wszyscy oni byli boskimi posłańcami, którzy ratowali świat.
Hunzvi skupił się jednak na jego psuciu. W jego biografii dużo jest nieścisłości. Wiadomo natomiast, że ślady Hunzviego prowadzą do Rumunii i... Polski. W latach 70. studiował w Bukareszcie, nauczył się perfekcyjnie języka francuskiego, władał też rumuńskim. Potem studiował medycynę w Warszawie. Nad Wisłą poznał Wiesławę, która została jego żoną i matką dwóch synów. W Zimbabwe zamieszkali dopiero w 1990 roku.
Po latach spędzonych na emigracji nazywał siebie bojownikiem o wolność Zimbabwe. Podczas wojny o niepodległość kraju przebywał jednak w Polsce, chociaż udało mu się wyjechać do Londynu, gdzie brał udział w rozmowach na temat Lancaster House Agreement, dokumentu ustalającego status prawny nowego państwa i zawieszenie broni.
Żołnierz bez karabinu
Chenjerai Hunzvi urodził się w małej wiosce Chiminya, na północno-wschodniej rubieżach Zimbabwe. Jego imię w języku Szona oznacza po prostu "Uważaj". W jego oficjalnej biografii można przeczytać, że był najmłodszym więźniem politycznym w Rodezji (dawna nazwa Zimbabwe), rządzonej przez biały rząd Iana Smitha. Miał przebywać w więzieniach w Gonakudzingwa oraz Wha Wha. Hunzvi stworzył jednak mit bojownika. Przybrał przydomek "Hitler". - To był wielki przywódca - tłumaczył w jednym z wywiadów. Nie był osamotniony, bo taki to był czas w Rodezji: wojskowi celebryci garściami czerpali z historii: jeden z dowódców nazwał się nawet Stalinem Mau Mau.
- Podczas wojny mąż nawet nie podniósł karabinu, bo studiował w Polsce - mówiła jego żona w wywiadzie dla brytyjskiej gazety. Ich rozstanie było dramatyczne. Polka uciekła od niego na początku lat 90. razem z dziećmi. Zamieszkała w Warszawie, a potem napisała pod pseudonimem książkę "Biała niewolnica", fikcyjną powieść opartą na jej doświadczeniach. Trudno porównywać czarnoskórego bohatera książki, pracownika korpusu dyplomatycznego z Hunzvim. Scenariusz jest jednak łudząco podobny. Zresztą nawet w wywiadach Polka nie ukrywała, że późniejszy polityk był wyjątkowo brutalny, czerpał przyjemność z bicia jej i traktował jak niewolnicę.
Tam gdzie był Hunzvi lała się krew. Peter Godwin, pisarz i dziennikarz, potomek białych osadników z Zimbabwe, pisze w książce "Gdzie krokodyl zjada słońce", że doktor czerpał wręcz masochistyczną przyjemność z procesu degradacji. Gdy Zimbabwe upadało, Hunzvi i jego ludzie obnosili się z nielegalnie zdobytym bogactwem.
Ale do tego jeszcze dojdziemy. Jego polityczno-wojskowa kariera zaczęła się niepozornie. Hunzvi wrócił do kraju w 1990 roku i rozpoczął pracę w jednym ze szpitali w Harare. Zimbabwe lat 90. to kraj z łatką "spichlerza Afryki". Szybki rozwój gospodarczy w latach 80., wysoki poziom edukacji, ogólne bogactwo stawiało państwo w pozycji jednego z najbardziej rozwiniętych krajów Afryki.
Barbarzyńca bez litości
Nieudany eksperyment socjalistyczny Roberta Mugabe doprowadził do spowolnienia gospodarczego, ale prawdziwy kryzys miał się dopiero zaczął wraz z pojawieniem się na scenie doktora Hitlera. W połowie lat 90. Hunzvi założył klinikę, a głównym jego dochodem stało się wystawianie zaświadczeń o niepełnosprawności dla weteranów wojennych. Przyznawał je sam sobie, członkom rodziny i nawet 20-letnim chłopcom, którzy - jak napisał jeden z publicystów - "wojnę spędzili przytuleni do pluszowych misi". Korupcja, rzecz wręcz powszechna w Zimbabwe, przerodziła się w smutny absurd: w niektórych zaświadczeniach doktor wskazywał nawet na... 117% uszczerbku na zdrowiu. - Nagle okazało się, że w kraju mamy kilka tysięcy Zombi - żartował przed trzema laty dziennikarz opozycyjnego radia z Zimbabwe, nadającego z Londynu.
Koledzy-weterani szybko uczynili Hitlera swoim przywódcą. W 1997 roku doktor został prezesem Narodowego Związku Weteranów Wojny o Wyzwolenie Zimbabwe - organizacji działającej zupełnie legalnie, ale z wykorzystaniem nielegalnych sposobów. I przede wszystkim zaciekłym krytykiem dyktatora.
Za Hunzvim stało 50 tys. byłych partyzantów: bezwzględnych żołnierzy, których wychowały busz i wojna. Początkowo prezydent Mugabe zlekceważył nową siłę na scenie politycznej i zapowiedział, że nie będzie negocjował z "terrorystami". Barbarzyńcy - powtarzano twardo w kancelarii prezydenta, nim okazało się, że weteranów popierają ich wysoko postawieni koledzy z armii, którzy też walczyli o niepodległość kraju.
Mugabe musiał kalkulować: wojna domowa zakończona jego obaleniem lub pójście na ustępstwa. Wystarczył jeden słynny na całą Afrykę protest, podczas którego partyzanci zniszczyli ministerialne samochody oraz siedzibę rządu. Znany w świecie z twardej ręki prezydent stanął pod ścianą i rozpoczął rozmowy z weteranami.
Aby spełnić żądania Hunzviego rząd podniósł podatek obrotowy z 15% na 17,5%, wzrosły opłaty za elektryczność, w górę poszybowały ceny za paliwo. Gdy we wrześniu 1997 roku, Mugabe ogłosił pakiet odszkodowań dla weteranów wojennych w postaci ryczałtu 50 tys. dolarów zimbabweńskich (4000 USD) oraz renty w wysokości 2 tys. dolarów miesięcznie (150 USD). Budżet państwa miało to kosztować cztery biliony dolarów zimbabweńskich! Hunzvi był jednak przebiegły: razem z innymi liderami weteranów założył firmę Zexcom (Zimbabwe Ex-Combatants Company), której działalność opierała się na inwestowaniu pieniędzy kombatantów. Po latach okazało się, że Hunzvi zdefraudował ok. 45 mln dolarów! - To oszust, nie żaden bohater - opowiadał jeden z weteranów w anonimowym wywiadzie dla wolnej gazety w Zimbabwe, drukowanej w sąsiedniej Republice Południowej Afryki.
Chrystus bez łaski
Wkrótce potem został oskarżony o malwersacje, aresztowany na trzy miesiące, ale władza nadal przymykała oko na jego co raz bardziej krwawą działalność. Był za silny, zbyt bezwzględny i szalony. Gdy Hunzvi trafił przed sąd, zdawał sobie sprawę, że otacza go parasol ochronny Mugabe, bo weterani stali się militarnym skrzydłem rządzącej partii Zanu PF. - Jezus Chrystus nigdy nie chciał być władcą, ale inni chcieli go zabić, bo zazdrościli mu sukcesów - mówił Hunzvi rozbrajająco. Wkrótce miał powrócić na pierwszy plan z nową misją: trzecią Chimurengą (w języku szona - rewolucja), czyli reformą rolną. Weterani, którzy część odszkodowań przeznaczyli na zakup sprzętu rolniczego potrzebowali ziemi.
Głównym założeniem było wyparcie z terenów Zimbabwe białych farmerów. Łatwiej było ogołocić ich farmy, ukraść sprzęt, niż wydawać pieniądze na niepewne inwestycje. W dwa miesiące od rozpoczęcia wysiedleń białych rolników zajęto siłą ponad 800 farm. Weterani brali przykład z lidera - byli brutalni i bezwzględni.
Pracownicy organizacji pozarządowych bili na alarm. "Ludzie Hunzviego są brutalni, nie ma dla nich żadnych granic. Katują ludzi, a tych, których oszczędzają traktują jak niewolników. Rasistowska kampania zbiera już pierwsze żniwa - w ciągu trzech tygodni zanotowano już trzy ofiary śmiertelne. Trzech farmerów zostało zakatowanych" - pisano w jednym z raportów. Lała się krew, a wraz z nią upadało rolnictwa, główna gałąź zimbabweńskiej gospodarki.
Brytyjskie i amerykańskie media donosiły o kampanii terroru. A Hunzvi, znany z ognistej retoryki, wrócił na pierwszy plan. - Będziemy kontynuować ataki na farmy. W naszym kraju nie powinien zostać żaden człowiek z brytyjskim paszportem. Każdy, kto będzie sprzeciwiał się tej polityce skończy sześć stóp pod ziemią - przekonywał.
Wymarzona - w kręgach Mugabe - rewolucja rozpoczęła się na dobre, ale jej skutki były opłakane. Produkcja rolna spadła w ciągu trzech lat o 67%, załamał się eksport pszenicy i tytoniu, Zimbabwe stanęło na krawędzi. Ostateczny upadek miał się dokonać kilka lat później, już po śmierci doktora Hitlera, gdy media donosiły o hiperinflacji Zimbabwe.
Hunzvi - wówczas już parlamentarzysta - stał się silnym graczem na politycznej scenie. Kampania przeciwko białym farmerom, fala antybrytyjskości stała się sposobem prezydenta Mugabego na utrzymanie sterów państwa. Dyktator powtarzał jednak głównie poglądy doktora Hitlera, jakby zdawał sobie sprawę, że Hunzvi dojrzał do rewolucji i gotów jest go obalić.
Śmierć lekarza i "pierwszego terrorysty Zimbabwe" (oficjalnie zmarł w szpitalu w czerwcu 2001 roku z powodu problemów z sercem, nieoficjalnie mówiło się o AIDS) tak naprawdę pozwoliła na umocnienie władzy przez Mugabego. Prezydent pozostał przy retoryce Hunzviego, co skończyło się tragicznie dla Zimbabwe, dziś notowanego w czołówce państw upadłych.
Doktora Hitlera pochowano w National Heroes Acre, cmentarzu oddalonym siedem kilometrów od stołecznego Harare, poświęconym narodowym bohaterom. Nie pomogły sprzeciwy opozycji, która w oświadczeniu wystosowanym po śmierci lekarza określiła go mianem "uzależnionego od przemocy chuligana".
Podobno Hunzvi chciał, by na jego nagrobku widniał przydomek Hitler. - Nie ma nic złego w tym pseudonimie. To przydomek równie zwyczajny, jak imię John w Ameryce - przekonywał w jednym z ostatnich wywiadów. Dla Zimbabweńczyków pozostał więc afrykańskim Hitlerem - uosobieniem zła i degradacji. To przez niego dziś 46% populacji kraju musi żyć za dolara dziennie.
Szymon Opryszek dla Wirtualnej Polski