Kosiniak-Kamysz dla WP: nie tylko Jan Paweł II jest naszym papieżem. Franciszek też jest nasz
- Gdy przekroczyłem próg szpitala i ubrałem strój lekarski, wszystkie wspomnienia wróciły. Wrócili pacjenci i zupełnie inne życie. Tęsknota za zawodem jest zdecydowanie większa niż była jeszcze przed ŚDM. Polityka i medycyna to dwie pasje, które przeplatają się w moim życiu. Teraz zwycięża polityka - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Władysław Kosiniak-Kamysz, prezes PSL, który z wykształcenia jest lekarzem. Jako jedyny polityk został medycznym wolontariuszem podczas Światowych Dni Młodzieży. Dodaje, że nie chce łączyć wolontariatu z polityką.
01.08.2016 | aktual.: 01.08.2016 21:10
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
WP: Monika Rozpędek: Polityka i wolontariat to dość nieoczywiste połączenie. Jak reagowali pacjenci?
- Gdy podejmowałem decyzję o tym, by zaangażować się w wolontariat podczas ŚDM, nie myślałem o konsekwencjach związanych z rozpoznawalnością. Około 80 proc. pacjentów było z zagranicy, więc nie mieli prawa mnie poznać.
WP: A reszta?
- Zwykle byli zaskoczeni , ale bardzo mili. Niektórzy robili sobie ze mną zdjęcia. Niektórzy ratownicy, przyjeżdżający z pacjentami, również reagowali w ten sposób. To były bardzo ujmujące chwile. Od razu pojawiła się tęsknota za zawodem, która w trakcie ŚDM przybrała na sile.
WP: Długo pan nie praktykował. Towarzyszył panu stres?
- Tak, oczywiście. Mimo że przyjąłem rolę pomocnika. W szpitalu byli lekarze specjaliści, którzy praktykują na co dzień, więc moja rola polegała przede wszystkim na pomocy. Wszystkie moje działania prowadziłem pod okiem specjalisty. Taka była umowa o wolontariat. To niesamowite przeżycie, ale też i odpowiedzialność. Dla mnie to wielka sprawa. Dziękuję Bogu, że ŚDM mogłem przeżyć właśnie w taki sposób.
WP: Co należało do pana obowiązków?
- Przyjmowałem pacjentów do szpitala, przeprowadzałem pierwsze rozmowy, uspakajałem, zbierałem wywiad. Uczestniczyłem w całym procesie, aż do wypisania pacjenta ze szpitala. Oczywiście, był nade mną przełożony, specjalista, który kontrolował moje działania. Najcięższy był piątek i niedziela, gdy ruch był o wiele większy. Wtedy każda pomoc była cenna. W ostatni dzień byłem w szpitalu ponad dwanaście godzin. Cieszę się, że zostałem. Wolontariuszy i zaangażowanych osób było bardzo dużo. Chciałbym im podziękować. Wszystkim ratownikom medycznym, harcerzom, strażakom, wolontariuszom. Szczególnie za ostatni dzień, kiedy pracy było najwięcej.
WP: Nie żałuje pan wyboru innej drogi, niż medycyna?
- Gdy przekroczyłem próg szpitala i ubrałem strój lekarski, wszystkie wspomnienia wróciły. Wrócili pacjenci i zupełnie inne życie. Człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy, jak bardzo świat polityki i medycyny się różnią. Chociaż w tak prozaicznych rzeczach, jak odbieranie telefonu. W tym pierwszym świecie trzeba to robić, a w tym drugim, medycznym, lepiej nie. Tęsknota za zawodem jest zdecydowanie większa niż była jeszcze przed ŚDM. Polityka i medycyna to dwie pasje, które przeplatają się w moim życiu. Teraz zwycięża polityka.
WP: A później? Ma pan w głowie myśl, by kiedyś na dobre wrócić do zawodu?
- Mam furtkę bezpieczeństwa w postaci dobrej profesji. To ważne w polityce. By mieć alternatywę, móc podejmować odważne decyzje i mieć co robić, gdy polityka się skończy. Może kiedyś wrócę na uczelnię? Albo wrócę do leczenia pacjentów, których bardzo lubię. To będzie piękna sprawa.
WP: Był pan jedynym politykiem, który zaangażował się w wolontariat podczas ŚDM. Chyba może być pan z siebie dumny.
- Nie chcę tego łączyć z polityką. To były szczęśliwe chwile w moim życiu. Z tego się cieszę. Wolontariat to dawanie, ale i czerpanie. Musi działać zasada dwukierunkowa. To nie tylko angażowanie swojego czasu i umiejętności dla innych osób czy sprawy. To także czerpanie radości, satysfakcji i nauki. Podczas ŚDM ta zasada została zachowana i jestem z tego powodu bardzo zadowolony.
WP: Jaką naukę pan wyciąga z wolontariatu?
- Pokory. Daje także naukę poznawania ludzi i relacji międzyludzkich. Daje możliwość twardego stąpania po ziemi. I o tym też mówił Ojciec Święty. Ważne jest, by nie siedzieć na kanapie z założonymi rękami. Trzeba ubrać buty i wziąć sprawy w swoje ręce. Powiem szczerze, że nie zamieniłbym tych sześciu dni na żaden inny wyjazd czy inne aktywności. Nie przypuszczałem, że tak mnie to wciągnie. Wyobrażałem sobie, że w szpitalu spędzę kilka godzin dziennie. Okazało się, że pracowałem od rana do późnych godzin wieczornych. Nie żałuję.
WP: Tę naukę i lekcję wykorzystuje pan później w polityce?
- Byłoby głupotą z mojej strony, a na pewno zaniedbaniem, gdybym tych rzeczy, które doświadcza się podczas wolontariatu, nie umiał spożytkować w swoim życiu. A więc tak, zdecydowanie wykorzystuję.
WP: Wybiera się pan na kolejne Światowe Dni Młodzieży do Panamy?
- Żartowaliśmy w niedzielę w szpitalu, że zwijamy się i przenosimy się do Panamy. Byłoby pięknie. Na razie wspominam ten czas w Krakowie. Chyba nikt nie spodziewał się, że tak będziemy tęsknić. A od wylotu papieża minęło raptem kilka chwil.
WP: Polubił pan papieża Franciszka?
- Nie tylko Jan Paweł II jest naszym papieżem. Franciszek też jest nasz. Jest inny, niż Jan Paweł II i Benedykt XVI. Jest papieżem, który potrafi w bardzo prosty sposób opowiedzieć o trudnych rzeczach. O takich, o których niekoniecznie chcielibyśmy słyszeć. Okno papieskie, które za czasów Jana Pawła II było romantyczne, teraz stało się pozytywistyczne - praca u podstaw, lekcja pokory, pracy, zaangażowania. To dwa zupełnie inne okna na Franciszkańskiej 3.
WP: Które słowa papieża Franciszka najbardziej zapadły panu w pamięci?
- O kanapie. By nie leżeć z założonymi rękami, a działać. To jest najważniejsze.