Koronawirus w Polsce. Jak nie wojna z taksówkarzami, to kontrole ITD lub epidemia [#zyciedrivera odc. 2/5]

Uber, Bolt, a może Free Now? Zamawiacie czasem tam kursy? Ja przez kilka miesięcy często woziłem pijanych pasażerów, którzy i tak są o niebo lepsi od dorosłych z małymi dziećmi, ponieważ w Polsce nie przyjęła się świadomość, że foteliki są po to, żeby zapewnić dzieciom bezpieczeństwo. Nie było łatwo: wojna z taksówkarzami, strach przez kontrolami ITD, a w końcu koronawirus.

Koronawirus w Polsce. Jak nie wojna z taksówkarzami, to kontrole ITD lub epidemia  [#zyciedrivera odc. 2/5]
Źródło zdjęć: © WP.PL | Tomek Bodył
Tomasz Bodył

04.04.2020 | aktual.: 05.04.2020 11:36

Uber, Bolt (wcześniej Taxify), Free Now i inne tego typu firmy pojawiły się na ulicach największych polskich miast stosunkowo niedawno. Ich działalność cały czas wzbudza kontrowersje. Nasz dziennikarz Tomek Bodył zatrudnił się na kilka miesięcy w firmie wożącej pasażerów w barwach jednej z tych aplikacji. Pod hasłem #zyciedrivera publikujemy w pięciu odcinkach jego opowieść o tej pracy. Dziś zapraszamy na odcinek drugi.

Pierwszy tekst przeczytacie tutaj:

Bezpieczeństwo dziecka najważniejsze, ale jeźdźmy bez niego

W naszych samochodach nie wozimy fotelików dla dzieci. Dlaczego? Po pierwsze nie ma jednego, uniwersalnego modelu, więc musielibyśmy ich wozić kilka, dla dzieci o różnym wzroście. Po drugie wozimy też pasażerów z dużą ilością bagażu. I nie da się go zmieścić, jeśli bagażnik zapełniają foteliki.

Lecz, mówiąc wprost, opiekunowie mają wożenie dzieci w fotelikach w... nosie. Miałem mnóstwo sytuacji, kiedy jakiś dorosły chciał jechać z malutkim dzieckiem bez fotelika. Mówią: "Wezmę go na kolana" - co brzmi mniej więcej tak samo jak: "Bezpieczeństwo mojego dziecka jest dla mnie najważniejsze, ale spieszę się, więc jedźmy bez fotelika, chociaż wiem, że to niebezpieczne". Bezsens tego stwierdzenia do ludzi jednak absolutnie nie trafia. Tak samo jak to, że gdy zwracam na to uwagę, nie chodzi mi o to czy zapłacę mandat, czy nie - ale po prostu dbam o bezpieczeństwo dziecka. Nie mojego - ich. Jak grochem o ścianę.

Kiedyś podjeżdżam po pasażerów i widzę, że jest wśród nich mała dziewczynka. Wsiadają, pytam o fotelik. "No wie pan, w moim aucie fotelik ciężko odpina się z Isofiksu, więc jedźmy bez siedziska". Młodzi i na oko dość zamożni ludzie. Wykształceni. Na wybór dobrego fotelika poświęcili pewnie sporo czasu i wydali na niego sporo pieniędzy. Stać ich. Naprawdę wolą ryzykować życie i zdrowie swojej córeczki, niż poświęcić trochę czasu, żeby odpiąć fotelik? Dlaczego swoim samochodem wożą dziecko w foteliku a moim, który przecież konstrukcyjnie jest identyczny z ich własnym autem, chcą je wieźć bez siedziska? Pytania wciąż bez odpowiedzi. Nie byłem i nie jestem w stanie tego pojąć.

Obraz
© Domena publiczna

Inna okazja. Bardzo późny wieczór, wpada kurs. Pasażerka, przemiła pani, dzwoni i tłumaczy, jak mam dojechać. Kończy słowami: "Ale niech się pan nie spieszy, bo jeszcze muszę ubrać dziecko”. Od razu zapaliła mi się czerwona lampka: "A w jakim wieku jest dziecko?". "Półtora roku”. "A jest fotelik?”. "Nie, ale wie pan, to blisko, tylko jakieś trzy kilometry, pojedziemy bez”.

No nie, nie pojedziemy. Oczywiście pani mówiła, że bezpieczeństwo wnuczki jest dla niej najważniejsze. Ale gdy powiedziałem, że nie pojedziemy bez fotelika, który to bezpieczeństwo zapewnia, przestała być taka miła i zakończyło się wyzwiskami, groźbami i rzucaniem przez telefon słów na "k". Mój kolega, który też odmówił wzięcia dziecka bez fotelika, usłyszał od zatroskanych o bezpieczeństwo pociechy rodziców, że jest "nieczułym ch”. Przy czym to słowo na "ch" usłyszał w całości.

Takie groźby i wyzwiska nie robią na "driverach" wrażenia. W regulaminie aplikacji jest wyraźnie napisane, że za zapewnienie fotelika dla dziecka odpowiada jego opiekun. I że trzeba przed kursem telefonicznie uprzedzić o tym kierowcę. Nikt tego nie robi.

Obraz
© Archiwum prywatne | Tomek Bodył

Nawiasem mówiąc, jeżdżąc przez wiele miesięcy nie spotkałem ani jednej osoby, która przeczytałaby regulamin aplikacji pośredniczącej w przewozie pasażerów. Pomimo że każdy klient musi potwierdzić, iż się z nim zapoznał i go akceptuje.

Mam jednak świadomość, że większość moich kolegów - a także zwykłych taksówkarzy - bierze pasażerów z dziećmi bez fotelików. Ich ryzyko. Ja zawsze powoływałem się na powiedzenie Kubusia Puchatka: "Wypadki się nie wydarzają, dopóki się... nie wydarzają”.

Cierpy i lewusy

Jeżdżąc "na aplikacji" nigdy nie miałem awantury z taksówkarzami. Co nie znaczy, że się lubiliśmy. My nazywamy ich "cierpami" albo "sałaciarzami", a w rewanżu taksówkarze mówią na jeżdżących na Bolcie/Uberze "lewusy” lub w tonie bardziej oficjalnym, ale i kpiącym, "podwoźnicy”.

W Lublinie, w którym jeździłem, panuje między tymi grupami coś na kształt nie tyle zimnej wojny, co "zimnego pokoju". Oczywiście "cierpy" z "lewusami" nie darzą się specjalną miłością, ale mam wrażenie, że taksówkarze już się do nas przyzwyczaili. Poza tym znak czasu jest taki, że obie grupy wyzywają się bez opamiętania - ale głównie w internecie, zwłaszcza na facebooku. Na tym portalu społecznościowym funkcjonują liczne grupy jednych i drugich, na których nagłaśniane się zdarzenia drogowe z udziałem adwersarzy. I tak, taksówkarze np. wyciągają przypadki, kiedy cena za przejazd Boltem/Uberem była wyższa niż na tradycyjnej taksówce. "Bolciarze" i kierowcy innych firm rewanżują się z kolei nagłaśnianiem każdego oszustwa taksówkarzy czy zawyżonych kursów.

Na facebooku wojna propagandowa trwa więc na całego, ale w "realu” już tak groźnie nie jest. Siłą rzeczy drogi jednych i drugich kierowców często się krzyżują. Mało kto wie, że wielu taksówkarzy również jeździ "na aplikacji”. Popularne naklejki na taryfach z napisem "Stop nielegalnym przewozom” wcale nie oznaczają, że pogardzają zarabianymi w ten sposób pieniędzmi. Jest to zresztą w pełni racjonalna postawa: papiery mają, więc po co stać na postoju i się nudzić, gdy można w tym samym czasie zarabiać na aplikacji, nieco tylko obawiając się gniewu kolegów i rodzimych korporacji?

Obraz
© PAP | Jakub Kaczmarczyk

Krążyło wśród nas wiele opowieści, w których "sałaciarze" byli negatywnymi bohaterami. Mam pewność tylko co do jednej takiej historii, która spotkała bezpośrednio mojego kolegę z firmy. Wpadł mu kurs zaczynający się z miejsca, w którym formalnie obowiązuje zakaz wjazdu zwykłych samochodów - ale ponieważ miejsce jest "imprezowe" i jeździ stamtąd wielu pasażerów, nikt się tym zakazem specjalnie nie przejmuje. Lecz kiedy kolega tam stanął, jego kurs został nagle anulowany, a taksówki go zablokowały, uniemożliwiając wyjazd. Została wezwana policja. Efekt? 100 zł mandatu i nauczka na przyszłość.

Oczywiście, według zgodnej opinii kierowców "z aplikacji", to taksówkarze stoją za podobnymi prowokacjami, podobnie jak za kontrolami Inspekcji Transportu Drogowego (ITD). Czy tak jest rzeczywiście - dowodów zwykle nie ma.

Bezpośrednio znam tylko parę przypadków kontroli ITD, od kierowców, z którymi pracowałem. Np. jeden z kolegów został złapany na lubelskim dworcu PKP. Na marginesie, do większości kontroli dochodziło właśnie tam - dworzec jest uznawany za "gorący" teren i jeździmy tam czujni jak ważki. We wspomnianym przypadku skończyło się tak, że ITD nałożyła na kolegę aż 14 tys. zł mandatu, którego jednak nie przyjął. Wrócił na bazę zdenerwowany i mocno przestraszony, jednak szef go przekonywał, że firmowi prawnicy się tym zajmą i firma wszystkie koszty weźmie na siebie. Jak się skończyła ta historia, nie wiem, ale kolega i tak dał sobie spokój z jazdą "na aplikacji".

W ogóle jest tak, że ITD i taksówkarze, a za nimi media, chętnie nagłaśniają przypadki kontroli i nakładania mandatów na kierowców Ubera lub Bolta. Lecz dziennikarze często słabo orientują się w zawiłościach formalnych i nie do końca nie wiedzą, o co tu chodzi. Media poprzestają na tym, że inspekcja złapała kierowcę i nałożyła na niego mandat. Ale nikt nie sprawdza, co się dzieje się dalej, czy faktycznie ktoś te mandaty płaci i czy ITD jest w stanie je wyegzekwować. W rzeczywistości wygląda to tak, że kierowca odmawia przyjęcia mandatu, a potem zaczynają krążyć pisma między inspektorami a prawnikami firm. Osobiście nie znam nikogo, kto taki mandat by faktycznie zapłacił.

Ciekawostka: ja sam, mimo że przez kilka miesięcy jeździłem z wielką nalepką z nazwą aplikacji na bocznych drzwiach, nie miałem ani jednej kontroli.

Obraz
© Materiały prasowe | GITD

Te wspomniane 14 tys. zł mandatu dla kolegi, to były jeszcze stare czasy. Stare, czyli jakie? Do 1 stycznia 2020 roku jazda "na aplikacji" to była w większości jazdą na dziko, na wątpliwych licencjach "przewozów okazjonalnych". Karano za brak oryginału koncesji w samochodach, za auto nieprzystosowane do przewozów okazjonalnych, za brak badań lekarskich kierowcy itd.

Od 1 stycznia zaczęło obowiązywać tzw. Lex Uber (chociaż okres przejściowy na przystosowanie się do nowych przepisów przedłużono z 1 kwietnia aż do 1 września 2020 r.). W efekcie od nowego roku rynek zaczął się cywilizować. "Aplikacje" zaczęły np. wymagać od kierowców badań lekarskich, a niektóre nawet zwracały ich koszt.

Lecz potem pojawił się koronawirus i zmieniło się absolutnie wszystko.

Uber/Bolt w cieniu koronawirusa

Nim dotrę do epidemii, odpowiedzmy sobie jeszcze na pytanie: dlaczego ludzie korzystają z tego typu przewozów? Oczywiście bo jest taniej. Z moich obserwacji wynika, że pasażerowie jeździliby nawet na snopkach słomy, byleby tylko mniej zapłacić. Drugim powodem jest to, że w momencie zamawiania kursu klienci wiedzą ile zapłacą (albo przynajmniej znają przybliżoną cenę). Po trzecie zamówienie kursu poprzez aplikację jest dużo łatwiejsze, także dla obcokrajowców, którzy nie muszą sobie łamać języka próbując wymówić jakąś ulicę.

Tak więc, według mnie, takie są przede wszystkim powody, które decydują o popularności przewozów poprzez aplikację. I taksówkarze nie mają się co obrażać. Jak powiedziała kiedyś jedna z moich pasażerek: "To tak, jakby poczta obraziła się na to, że ludzie zaczęli pisać mejle”.

Tym niemniej teraz przyszły ciężkie czasy. Spowodowane jest to niekorzystnym nałożeniem się dwóch zjawisk: obowiązywaniem nowych przepisów oraz epidemią koronawirusa.

Nowe przepisy spowodowały konieczność poniesienia przez kierowców z aplikacji dużych kosztów. Wszystkie samochody muszą mieć koncesje taksówkarskie, a to oznacza koszt samej koncesji, badań technicznych pojazdów, zakup elementów oznakowania (np. koguta), a przede wszystkim duży wzrost składek ubezpieczeniowych, jakie się płaci w przypadku regularnych przewozów zarobkowych. Wszyscy kierowcy, co do zasady, musieli też zrobić nietanie badania lekarskie i psychotechniczne.

Co gorsza, cały czas nie ma rządowej aplikacji, która formalnie mogłaby zastąpić taksometry. Jej brak oznacza, że nawet jeśli przewoźnik "na aplikacji" przystosuje się do wszystkich pozostałych przepisów, to i tak pozostanie tak samo nielegalny, jak do tej pory. Może ciut mniej. Branża poniosła wiec duże koszty, a jej przyszłość jest niepewna.

Bo na domiar złego pojawił się koronawairus. Stan epidemii i rządowe ograniczenia oznaczają, że wiele samochodów stanęło - a stojące auto nie tylko nie zarabia, ale cały czas generuje stałe koszty np. leasingu pojazdu.

Obecnie w przewozach kumulują się wszystkie negatywne zjawiska ze wszystkich pozostałych gałęzi gospodarki. Marazm w branży gastronomicznej, pozamykane kluby i dyskoteki, zamknięcie uczelni, szkół i przedszkoli, zakładów pracy, powszechna praca zdalna, odwołanie imprez masowych, hasło (słuszne!) żeby zostawać w domu - to wszystko oznacza, że "driverzy" zwyczajnie nie mają nic do roboty. Jeśli przez osiem godzin wpadają np. cztery kursy za parę złotych, to prostu nie da się z tego wyżyć. Pół biedy, jeśli ktoś zajmował się tą pracą dorywczo - ale dla bardzo dużej grupy kierowców to było podstawowe i jedyne źródło utrzymania.

W firmie, dla której jeździłem "na aplikacji", samochody przeważnie stoją, a kierowcy od kilku tygodni nie dostają żadnych pieniędzy. Na forach internetowych coraz częściej pytają, czy dany partner (pośrednik) jeszcze funkcjonuje czy już nie. A jeśli nie, to co się stało z zarobionymi przez nich wcześniej pieniędzmi. Co najgorsze, na te pytania pytania często nie ma odpowiedzi również z central tych aplikacji, czyli Ubera, Bolta i innych.

Jeździłem jeszcze w czasie, kiedy wszyscy zaczynali obawiać się koronawirusa. Rozmawialiśmy o tym często, ponieważ woziliśmy wielu pasażerów z Dalekiego Wschodu o czym pisałem we wcześniejszym tekście. Pamiętam rozmowę z pewną pasażerką z USA, która była przeszczęśliwa, że jej firma skierowała ją właśnie do Polski, a nie do Chin. Przestałem jeździć kiedy epidemia koronawirusa w Polsce rozszalała się na dobre. Szczerze? Bardzo dobrze się stało, że przestałem jeździć przed tym całym zamieszaniem.

[Następny tekst z cyklu #zyciedrivera już w następny weekend]
przewozy osóbuberbolt
Zobacz także
Komentarze (100)