Trwa ładowanie...

Koronawirus. Raport z frontu, dzień osiemnasty. "Za mną kilka etapów. Była niepewność, był gniew. Została bezradność"

Są chwile, w których zaczynam wątpić w wiarygodność testów. Kierownik pogotowia z sąsiedniego miasta miał wynik pozytywny. Kwarantanny, izolacje, dekontaminacje. Badanie kilkudziesięciu osób. Trzy dni później ponowny test. I jaki wynik? Negatywny. Na skierowaniach wciąż pojawiają się prośby o powtórne pobranie materiału z dopiskiem: rezultat wątpliwy.

Koronawirus. Raport z frontu, dzień osiemnasty. "Za mną kilka etapów. Była niepewność, był gniew. Została bezradność"Źródło: East News
d6bh1cm
d6bh1cm

Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Imię i niektóre szczegóły pozwalające na identyfikację bohaterki zmienione.

Wszystkie części cyklu znajdziesz tutaj >>>

Chwila prawdy. Moment, który musiał nadejść. Gdy tkwił tylko w świadomości, nie elektryzował. Ale gdy już tu stoisz, czekasz na pobranie badania i za kilkanaście godzin masz dowiedzieć się, czy ponad miesiąc walki w pierwszej linii zostawił w tobie niemiłą niespodziankę, czujesz dreszczyk emocji.

Skierowanie, wymazówka, probówka. Nic przyjemnego.

"Jeśli będę dodatnia, jeśli noszę to w sobie: trudno. Zamkną mnie w domu, przechoruję, może bezobjawowo. Odpocznę" – nie będę owijać w bawełnę, tak właśnie sobie pomyślałam w pierwszym momencie. Nie wiem, dlaczego. Może to ze zmęczenia. A może dlatego, że za mną już kilka etapów.

d6bh1cm

Pierwsza była niepewność. Czekało się na to świństwo, spoglądało na obrazki z Chin czy Włoch i zastanawiało, czy nam też przyjdzie mierzyć się z tak trudnymi sytuacjami. Później, gdy już zrobili z nas zakaźny szpital, a w magazynie praktycznie nie mieliśmy sprzętu ochronnego, buzowała we mnie wściekłość. No bo jak to: wojna, a państwo każe nam chwytać za kosy i rzucić się z nimi na wroga?

Później, gdy jeździłam po wymazy – z kolegami wymyślając procedurę, parkując karetką pod składem budowlanym, dokupując tam sprzęt ochronny albo prosząc się o wpuszczenie do toalety na stacji benzynowej – czułam się bezradna. Dziś z pewnymi sprawami już się chyba pogodziłam. Po prostu opadły mi już ręce. Nie ma sensu nimi machać. To nic nie zmieni.

Czy mogę myśleć inaczej, skoro od pobrania wymazu minęły już cztery dni, a my – cały oddział – wciąż czekamy na wyniki?

Jadę z Michałem karetką. Nagle dzwoni telefon. Zerkam na wyświetlacz, dziwny numer, nie znam.

d6bh1cm

- Dzień dobry, sanepid – słyszę w słuchawce i czuję, jak na plecach wypiętrza się gęsia skórka. Jestem dodatnia – tak sobie pomyślałam. No bo po jaką cholerę z sanepidu by do mnie dzwonili. Kolega zerknął tylko na moją reakcję i też zbladł w sekundę. Jeździmy razem karetką od dobrych kilkunastu godzin.

Pani w słuchawce pełna spokoju: - Miała pani wykonane badanie. Chciałam tylko dopytać, czy miała pani kontakt z jakąś osobą zakażoną.

Konsternacja. Jestem pracownikiem zakaźnego szpitala jednoimiennego.

d6bh1cm

- Tak, proszę pani. Codziennie widuję się z dziesiątkami takich ludzi.

Szybko podziękowała za rozmowę. Wyników nie mam do teraz. Właśnie rozpoczyna się piąty dzień.

Pomarańczowy kombinezon, rozlany mazak

Będę szczera: nie umiem udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: "jak jest teraz na froncie?". Wolnych miejsc u nas w szpitalu nie ma. Gdy trafia się pacjent z koniecznością hospitalizacji, zaczyna się "odbijany". Od szpitala do szpitala w nadziei, że ktoś go przyjmie. Szukamy łóżka w promieniu czasem kilkudziesięciu kilometrów. Jest ciężko, ale na pewno sytuacja jest daleka do takiego dramatu, jaki odbywał się we Włoszech czy Stanach Zjednoczonych.

d6bh1cm

O jednoznaczną odpowiedź nie jest łatwo, bo problemów jest cała masa. Jeden z głównych to testy. Po pierwsze – trudno określić, jaką liczbę testów wykonujemy tym samym osobom. Sama byłam w domu, w którym wszystkich członków rodziny "mazano" czterokrotnie. To są sytuacje notoryczne. W tym samym czasie ludzie czekają na swoją kolej. Ten pierwszy raz. Czekają na diagnozę, niejednokrotnie mając już zakończoną kwarantannę.

Po drugie – są chwile, w których zaczynam wątpić w wiarygodność testów. Kierownik pogotowia z sąsiedniego miasta miał wynik pozytywny. Kwarantanny, izolacje, dekontaminacje. Badanie kilkudziesięciu osób. Trzy dni później ponowny test. I jaki wynik? Negatywny. Na skierowaniach wciąż pojawiają się prośby o powtórne pobranie materiału z dopiskiem: rezultat wątpliwy.

Ostatnio ordynator jednego z oddziałów pyta mojego szefa:

d6bh1cm

- A wasi to koniecznie muszą się ubierać do wożenia minusów?

Minusów, czyli pacjentów bez potwierdzonego zakażenia.

- Tak, muszą. Nie będę narażał swoich ratowników – odpowiedział. Doskonale wie, że na naszym oddziale trzymanie się reguł to codzienność, ale w innych bywa różnie. Poza tym biorąc pod uwagę, że minus za trzy dni może nagle stać się plusem i odesłać na kwarantannę dwie pary rąk do pracy, woli dmuchać na zimne.

d6bh1cm

Sprzęt zużywa się u nas błyskawicznie. Zdarza się więc, że między jedną dostawą a drugą trzeba myśleć o oszczędzaniu. Albo szukaniu alternatyw. Jak dziś, gdy przez kilka godzin jeździłam karetką z pacjentami w pomarańczowym kombinezonie. Tym grubym, w którym przy temperaturze powietrza sięgającej 20 stopni po chwili czuję się tak, jakbym stała tuż przy hutniczym piecu. Lato się zbliża, lżejsze wersje ubioru lepiej odłożyć na później. Kiedy upały będą codziennością.

Wymazówki w ostatnim czasie robimy z dwóch substytutów. Wycinamy nożyczkami, żeby pasowały do probówek. Naklejki na dane pacjenta odpadają, pisak się na nich rozlewa. Laboratoria co chwila nam coś cofają.

Domino

A wiecie, dlaczego nie można nazywać nas służbą? Choćby dlatego, że żaden policjant, strażak, funkcjonariusz nie pracuje na umowie śmieciowej. Z kolei cały system ochrony zdrowia stoi na śmieciówkach. Ktoś dopuścił do sytuacji, w której pracownicy sektora walczącego o ludzkie życie nie są w stanie się utrzymać z jednego etatu. Dorabiają w dwóch, trzech miejscach. Teraz chcą tego zakazać. Żeby nie roznosić wirusa między szpitalami. Ale kto miał choć przez chwilę do czynienia z systemem, ten doskonale wie, że jeśli nie będziemy mogli się przemieszczać, system runie z dnia na dzień.

Wiem to po sobie, swoich koleżankach, kolegach. Jeżeli przy lekkim trybie pracy robię od siedmiu do dziewięciu dodatkowych dyżurów w jeden miesiąc, a koledzy zapracowują się miesięcznie po 400 czy 500 godzin, to o czym my mówimy? To nie jest tak, że gdy wypada na kwarantannę jeden człowiek, z układanki wypada jeden klocek. Wypadają dwa, dwa i pół etatu. Jeżeli na jednym z oddziałów zakażony jest prawie cały personel, to trzeba wziąć pod uwagę, że ci ludzie pracują też w innych miejscach. Wylecieli w jednym czasie z kilku grafików. Domino. Na taki układ ktoś jednak pozwalał przez długie lata.

Zbliżam się do końca 24-godzinnego dyżuru. W nogach mam kilkanaście przedreptanych kilometrów. Wykonuję kolejne czynności w szpitalnym oddziale ratunkowym – przyjęcie pacjenta, obserwacja parametrów, wypełnianie stosu dokumentów – ale gdy tylko mogę uciec myślami daleko stąd, szukam odpowiedzi na pytania: co zrobię, gdy to wszystko już się skończy? Czy wciąż będę tak pracowała? Czy będę się na to godzić? Nie wiem.

Coraz częściej dopuszczam do siebie myśl, że nie. Że odejdę. Mam dość. Nie pracy samej w sobie, ale warunków, w jakich muszę to robić. Prowizorycznego systemu ochrony zdrowia opartego na wykorzystywaniu personelu i bezradności pacjentów.

CDN.

d6bh1cm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d6bh1cm
Więcej tematów