Koronawirus. Czechy. Co o walce z pandemią myślą sąsiedzi Polski?
Koronawirus. Czechy, które na wiosnę nieźle poradziły sobie z pandemią, są dziś jednym z najbardziej przez nią dotkniętych państw świata.
– Pandemia, kryzys, to słowa, które wciąż słyszę. Jestem ciekawa, jak będzie się mówić, gdy sytuacja pogorszy się jeszcze bardziej – mówi w rozmowie z DW Aleks Bartoszová, 43-letnia Polka od lat żyjąca w Pradze, która zajmuje się marketingiem. Wśród przyjaciół ma zarówno takich, którzy przykładnie noszą maseczki, jak i takich, którzy przestrzegają obostrzeń w umiarkowany sposób. Zna też anarchistów, którzy chodzą na antycovidove demonstracje (były już dwie w ostatnich tygodniach), i w końcu takich, którzy spakowali swoje rzeczy i odjechali "na chałupy", gdzie mogą pracować i nie muszą oglądać skwaszonych min swoich współobywateli.
Dla niej pandemia nie jest jakimś strasznym problemem. Już cztery tygodnie temu postanowiła dobrowolnie przejść na pracę zdalną i nie wychodzić niepotrzebnie z domu. Na wiosnę przekonała się, że taka izolacja ma mnóstwo zalet. – W domu mogę spokojnie pracować, moje dziecko dobrze sobie radzi z nauczaniem na odległość. Jesteśmy razem i korzystamy z czasu, który niespodziewanie mamy dla siebie.
Aleks twierdzi nawet, że jej 16-letnia córka odnosi więcej korzyści ze zdalnej nauki, niż tradycyjnej, bo czuje odpowiedzialność. – Kiedy chodziła do szkoły i miała lekcje fizyki, brała ze sobą poduszkę, bo ławka ją uciskała, gdy zasypiała – śmieje się jej mama, ale przyznaje, że córce brakuje przyjaciół.
Problem ze zdalnym nauczaniem
Anna Żiżková jest w klasie maturalnej jednego z praskich gimnazjów. Przejście na zdalną naukę w październiku przebiegło jej zdaniem znacznie płynniej niż na wiosnę, a i jakość nauczania się poprawiła. – Tym niemniej brak mi bezpośredniej nauki, zwłaszcza w przedmiotach, które będą na maturze – mówi. I nie skrywa, że też tęskni za koleżankami i kolegami.
Ze zdalnym nauczaniem ma natomiast problem 22-letnia Ola, Polka z Zaolzia. Woli, żeby nie podawać jej nazwiska. Jest na czwartym roku medycyny na uniwersytecie w Ołomuńcu. W tym semestrze miała mieć zajęcia z neurologii i psychiatrii, a teraz uczelnię zamknęli i wszystko jest online. – Psychiatrii można się tak uczyć, ale co z neurologią? Jacy to będą lekarze, jeśli nie będą mieć praktyki? – pyta. Teraz pobiera wymazy do covidovych testów w szpitalu w Czeskim Cieszynie.
"Pandemii nie lekceważymy"
Sytuacja epidemiczna w Czechach, które nieźle sobie poradziły z covidem na wiosnę, całkowicie wymknęła się spod kontroli wraz z nadejściem drugiej fali. Jeden zakażony przypada tam na 56 mieszkańców (dane z 30 października). W Unii Europejskiej gorzej jest tylko w Belgii, gdzie nosicielem SARS-CoV2 jest co 30. osoba. W Polsce jeden zakażony przypada na 166 osób, w Niemczech – na 463.
I to właśnie młodzi słyszą nieraz, że to oni roznoszą zarazę, bo nie mając z reguły objawów, ignorują antyepidemiczne zakazy i nakazy.
Anna się z tym absolutnie nie zgadza: – Pandemii nie lekceważymy. Znakomita większość z nas stara się chronić swoich bliskich przed zarazą. Rygorystycznie przestrzegamy obostrzeń, zgłaszamy się jako wolontariusze, staramy się szerzyć prawdziwe wiadomości o pandemii – mówi w rozmowie z DW przyszłoroczna maturzystka z Pragi. – Niektórzy nawet nie wahają się upominać starszych, którzy łamią zakazy. Najczęściej wtedy, gdy byle jak noszą maseczki.
"Rząd robi nas w konia"
Dziennikarka Sasza Uhlová nie raz widziała na praskich ulicach ludzi bez maseczek czy takich, co noszą je pod nosem, choć ma wrażenie, że jest ich coraz mniej. Wciąż jednak wielu zaprzecza istnieniu wirusa, jak kierowca Ubera, którego niedawno spotkała. – Gdy wsiadłam, powiedział, żebym zdjęła maseczkę, bo covid to oszustwo a rząd robi nas w konia – mówi Sasza. Od kilku dni jednak nie rusza się już z domu, bo ma covid, i to niestety wcale nie bezobjawowy.
Lubor Kysuczan z Brna, filolog z tamtejszego uniwersytetu, też nie ma zwyczaju upominać innych. Zrobiłby to chyba dopiero wtedy, gdyby ktoś nakaszlał mu prosto w twarz. W przeciwnym wypadku czułby się tak, jakby był pomocnikiem milicji w czasach komunizmu. Ale w jego mieście większość ludzi nosi maseczki. – Gdy ktoś jej nie ma, to pewnie po prostu zapomniał. Nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, kto by to robił celowo, na złość – mówi.
Dziennikarz Radko Kubiczko zapomniał raz o założeniu maseczki w metrze i ktoś zwrócił mu uwagę. Ale to był cudzoziemiec, mówił po angielsku.
– Gdy ktoś nie ma maseczki, ktoś inny zwykłe mu zwróci uwagę. Nie widziałam, żeby jej potem nie założył – mówi 73-letnia tłumaczka i publicystka Petruszka Szustrová. Ale widział jej syn. Na Żiżkovie widuje grupki młodych ludzi, którzy coś popijają i oczywiście nie mają maseczek. A kiedy im zwrócić uwagę, reagują agresywnie.
"Nie widać, ale dobrze słychać"
O ile w Pradze, Brnie czy innych większych miastach ludzie już się przyzwyczaili do zasłaniania ust, a wielu także nosa i jedynie mają problem z utrzymaniem dystansu, o tyle już kilka kilometrów dalej zdają się obowiązywać całkiem inne reguły.
Amerykanin Jolyon Naegele po dekadach pracy dziennikarskiej w całej Europie Środkowej i Wschodniej oraz latach spędzonych na misji ONZ w Kosowie osiadł pod Pragą. W rozmowie z DW mówi, że w jego wsi mało kto poza starszymi nosi maseczkę na ulicy. A kawałek od jego domu nadal każdego wieczora działa gospoda, choć zgodnie z antycovidovymi rozporządzeniami lokale gastronomiczne mogą sprzedawać jedynie na wynos i tylko do ósmej wieczorem. – Goście piją i hałasują na zamkniętym dziedzińcu z tyłu budynku. Wprawdzie nie widać ich, ale dobrze słychać – mówi Jolyon.
To się zdarza nie tylko na wsi. W piątek 30 października po ósmej wieczorem policja weszła do jednej z gospód w Pardubicach, która – jak się okazało – działała na pełnych obrotach za oknami oklejonymi nieprzejrzystą folią. Klienci wchodzili tam przez przyległy pensjonat, twierdząc, że są jego gośćmi. To jednak nie byli podróżni, lecz sąsiedzi. Osiem osób zostało zatrzymanych.
„Aktor jest po to, żeby grać!”
– W Czeskim Cieszynie ludzi na ulicach jest niewiele, niektórzy chodzą bez maseczek, inni mają je tylko na ustach. W marketach nikt nie zachowuje odległości. I nikt tego nie kontroluje – opisuje Joanna Wania sytuację w swoim mieście na północno-wschodnim krańcu kraju. Pod tym względem polski Cieszyn jest jej zdaniem zdecydowanie bardziej zdyscyplinowany.
A teatr działa? Okazuje się, że odbywają się jedynie próby. – Od marca do dziś miało być pięć premier. Była tylko jedna, ale spektakli już nie udało się zagrać – mówi Joanna. – Aktorzy są… nieszczęśliwi… Nie, to nie jest dobre słowo, trzeba by raczej powiedzieć „wk…”. Aktor jest po to, żeby grać!
"To nie będzie tak szybko"
Dziennikarz Radko Kubiczko twierdzi, że sytuacja jest inna niż wiosną, kiedy ludzie się bardzo bali, ale jednocześnie traktowali to jak grę wojenną, którą trzeba wygrać, a wtedy wszystko się dobrze skończy. – Teraz już widać, że to nie będzie tak szybko. Przyszło więc zmęczenie i apatia. Wszyscy są wkurzeni, choć z przeciwstawnych powodów. Jedni się wściekają, że rząd nic nie robi, inni, bo zanadto ogranicza ich życie.
Luborowi nie podoba się zamykanie całego społeczeństwa, podczas gdy trzeba chronić najbardziej zagrożonych. – Moja siostra, psycholog, mówi, że znacząco wzrosła liczba samobójstw. Ludziom labilnym psychicznie i chorym kwarantanna, strata pracy i zakaz wychodzenia naprawdę doskwierają.
Joanna to potwierdza. – Mam wrażenie, że jestem zbędna. Gdybym była piekarzem, sprzątaczką, czułabym się potrzebna, byłoby mi lepiej.