Korea Południowa ukróciła zagraniczne adopcje i... w domach dziecka przybywa sierot
• Korea Południowa ma poważny problem z adopcją
• Tamtejsze pary niechętnie stają się rodzicami dla porzuconych dzieci
• Kiedyś takie maluchy były adoptowane za granicę, ale władze ukróciły taką możliwość
• Rezultat? Rosnąca populacja sierot w domach dziecka i stygmatyzacja na całe życie
18.03.2016 | aktual.: 18.03.2016 10:58
Grubo ponad 500 miliardów dolarów - tyle rocznie wyciąga Korea Południowa z eksportu. Za granicę wysyła sporo - w końcu 5. miejsce na globalnej liście eksporterów zobowiązuje. Najwięcej układów scalonych (powszechnie zwane czipami), rafinowanych produktów naftowych, samochodów, statków pasażerskich i towarowych, wyświetlaczy ciekłokrystalicznych (LCD).
Swego czasu mówiło się też półżartem, że najważniejszym "towarem eksportowym" Korei Południowej są… dzieci. Przez lata, a właściwie dekady tysiące osieroconych lub porzuconych maluchów spod 38. równoleżnika wędrowały przez ocean do nowych rodzin. Aż rząd w Seulu w końcu powiedział: basta.
Nie, żeby adoptowanym dzieciom działa się krzywda - po prostu na szczytach władzy (w dużej mierze pod naciskiem organizacji stowarzyszających adoptowanych za granicę dorosłych) uznano, że czas, by Koreańczycy z południa wzięli odpowiedzialność za swoich małych rodaków, którzy na loterii życia nie wyciągnęli szczęśliwego losu z napisem "kochający mama i tata".
Miało być więc dobrze, wygląda jednak na to, że wyszło jak zwykle. Bo zamiast pustoszeć, południowokoreańskie sierocińce przeżywają oblężenie.
Początek i koniec zagranicznych adopcji
W połowie ubiegłego wieku wojna koreańska pozbawiła niewielki półwysep jedności i pokoju, jego najmłodszych mieszkańców zaś (niekiedy urodzonych już po zawieszeniu broni i wygaszeniu konfliktu) - rodziców i szczęśliwego dzieciństwa.
Oprócz sierot wojennych, na pastwę losu (i nierzadko ulicy) skazani też byli "mieszańcy" - dzieci amerykańskich, często czarnoskórych, ojców i koreańskich białych matek. Ci pierwsi po wycofaniu wojsk USA z półwyspu również musieli zwinąć manatki, te drugie po urodzeniu owocu związku z nimi nierzadko "musiały" się go pozbyć, piętno społecznego ostracyzmu było bowiem zdecydowanie większe niż ciężar rozstania z własnym dzieckiem. Swoje trzy, a nawet więcej groszy dorzucił rząd, przyjmując politykę czystości rasowej i szukając sposobów, by pozbyć wstydliwego balastu pod postacią setek tysięcy "mieszańców", nijak pasujących do zasad głęboko zakorzenionego w kulturze i życiu społecznym konfucjanizmu.
Jedyną szansą dla nich wydawały się adopcje zagraniczne. Szlak ten przetarło małżeństwo z Oregonu, Harry i Berta Holt, którym w 1955 roku udało się przeforsować w Kongresie zgodę na przysposobienie ośmiu południowokoreańskich sierot. Ich sprawa musiała sięgnąć aż samego czubka amerykańskiego establishmentu, bo od lat 20. wciąż obowiązywały prawa zakazujące Azjatom przeprowadzki do Stanów Zjednoczonych (z nielicznymi wyjątkami). Rok po przeprawie Holtów z Kongresem zniesiono limity rasowe w ramach tzw. Hart-Celler Act, który Lyndon B. Johnson podpisał zresztą dopiero w 1965 roku.
Sporo wcześniej, bo już w 1956 roku Holtowie zdążyli się przenieść do Korei Południowej, gdzie założyli organizację Holt International, otworzyli dom dziecka i jednocześnie agencję pośredniczącą w adopcjach zagranicznych. Dekadę później dla południowokoreańskich sierot otworzyły się też na oścież drzwi do Europy - począwszy od Szwecji, przez pozostałe kraje skandynawskie, po Francję, Szwajcarię i Niemcy. Prym jednak wiodły Stany Zjednoczone: spośród około 200 tysięcy małych Koreańczyków z południa, którzy trafili do tzw. adopcji zagranicznej od 1956 roku, 2/3 (a według niektórych organizacji nawet 3/4) zamieszkało ze swoimi nowymi rodzicami właśnie Ameryce.
Poza szczęśliwym - już na pewno szczęśliwszym niż w sierocińcu - dzieciństwem na korzyść wspierania przez władze w Seulu międzynarodowych adopcji przemawiała też chłodna kalkulacja ekonomiczna: pozbycie się "balastu" pod postacią kilku tysięcy sierot rocznie odciążało budżet państwa o kilka ładnych milionów dolarów, które trzeba by łożyć na ich utrzymanie w placówkach publicznych.
Nagle jednak w 2003 roku rząd południowokoreański wykonał niespodziewany zwrot i z orędownika międzynarodowych adopcji zaczął stawać się ich coraz bardziej zagorzałym przeciwnikiem.
Zachęty władz
Przyczyn tego nagłego manewru jest z pewnością kilka, począwszy od wskaźnika dzietności, który w Korei Południowej od lat dramatycznie pikuje (obecnie wynosi 1,3 na kobietę, przy normie gwarantującej zastępowalność pokoleń na poziomie 2,1 dziecka), na odpowiedzi na naciski ze strony organizacji zrzeszających adoptowanych dorosłych skończywszy. Te ostatnie, m.in. TRACK (Truth and Reconciliation for the Adoption Community of Korea), przez lata lobbowały za nowelizacją prawa - tak, by każde dziecko mogło po osiągnięciu pełnoletniości bez problemu chwycić za nitkę, po której dojdzie do kłębka, czyli swoich biologicznych rodziców, a więc i zagubionej, jak deklaruje wielu członków TRACK, tożsamości.
Sami adoptowani za granicę często bowiem doświadczają poczucia wyalienowania, a z badań szwedzkich ekspertów wynika wręcz, że znacznie częściej niż ich rówieśnicy wychowani w biologicznych (a przynajmniej: nieodmiennych rasowo) rodzinach popełniają samobójstwa, imają się przestępczego rzemiosła i popadają w uzależnienia.
Po serii nieudanych zapowiedzi likwidacji, a przynajmniej zdecydowanego ograniczenia, adopcji zagranicznych i jednocześnie promocji adopcji krajowych, w końcu w 2012 roku rząd w Seulu znowelizował prawo adopcyjne. Wcześniej stosował metodę kija i marchewki. Potencjalnych rodziców z zagranicy i występujące w ich imieniu agencje odstręczał m.in. zmniejszanymi od 2007 roku o 10 proc. limitami kwotowymi na liczbę dzieci do adopcji, warunkiem wykazania dochodu powyżej średniej krajowej czy ograniczeniem ich wieku w chwili starania się o adopcję do 44 roku życia. Z kolei własnych obywateli próbował zachęcić do przygarniania sierot ulgami podatkowymi, a nawet żywą gotówką, proponując miesięcznie ekstra 100 tysięcy wonów na adoptowane dziecko.
Zgodnie z nowelą z 2012 roku, będącą ukłonem w stronę organizacji zrzeszających dorosłych adoptowanych, zrzeczenie się władzy rodzicielskiej może nastąpić tylko za zgodą sądu, a biologiczna matka ma obowiązek zostawić przy sobie dziecko przez siedem dni, dopiero później - i po jego zarejestrowaniu, a więc wyrobieniu mu świadectwa urodzenia - może zdecydować o oddaniu go do adopcji. Kolejne zapisy miały ponownie zachęcić Koreańczyków Południowych do przysposabiania małych rodaków.
Skutek jest jednak żaden, żeby nie powiedzieć odwrotny: w ciągu roku od zaostrzenia prawa adopcyjnego dla rodziców porzucających dzieci liczba niemowlaków trafiających na ulicę lub do "skrzynki na dzieci" (odpowiedniku polskich "okien życia") zainstalowanej przez pastora Lee Jon-raka się podwoiła. Co więcej, mimo zachęt ze strony rządu, Koreańczycy nie kwapią się do adopcji.
Rodzinny rejestr
- Rodzina w Korei jest wszystkim - tak odpowiada na to pytanie Hollee McGinnis, pół-Koreanka, pół-Amerykanka, która swoją pracę doktorską w ramach prestiżowego stypendium Fulbrighta poświęciła szansom edukacyjnym południowokoreańskich sierot. Pod warunkiem, że jest to rodzina biologiczna. - To, kim jesteś, jaki masz charakter, zależy od twojej rodziny, jeśli więc nic nie wiesz o niej, możesz w swoim życiu napotkać wiele barier - wyjaśnia w rozmowie radiem NPR McGinnis.
I podaje najprostszy przykład: w listach motywacyjnych pisanych przez kandydatów na, zwłaszcza atrakcyjne i dobrze płatne, stanowiska najważniejsze podpunkty nie są związane z wykształceniem, umiejętnościami czy doświadczeniem, ale… drzewem genealogicznym. - W Korei potencjalny pracodawca może zapytać o rejestr rodzinny, zawierający wszystkie informacje o krewnych. Jeśli ktoś nie jest w stanie go dostarczyć, to już może być powód odrzucenia jego aplikacji - mówi doktorantka.
Kartoteka sieroty odbija się często też na życiu prywatnym, bo wielu rodziców przestrzega, a wręcz naciska na swoje dzieci na wydaniu, by nie wiązały się na stałe, a już na pewno nie wchodziły w związek małżeński z wang-dda (wyrzutkami), jak mówi się o sierotach w Korei. - Wiele osób dyskryminuje takich ludzi. I nie pozwala swoim córkom i synom na małżeństwo z nimi - mówi na przykład adoptowany przed laty przez amerykańskie małżeństwo Stephen Morrison, szef grupy MPAK (Mission to Promote Adoption in Korea).
Korzeni tego nacisku szukać trzeba w konfucjanizmie. Można by powiedzieć, że jedną z najważniejszych relikwii tego systemu filozoficzno-religijnego jest krew - ale nie przelewana w obronie wiary, lecz tętniąca w żyłach, koniecznie czysta, to znaczy wiążąca kolejne pokolenia. To dlatego w Korei Południowej bezpłodność czy adopcja są właściwie tematami tabu, a wiele par decyduje się na znacznie bardziej skomplikowane i kosztowne zapłodnienie in vitro czy wynajęcie surogatki.
Z kolei te, które porywają się na adopcję - w Korei Południowej wymaga to nie lada odwagi i/lub desperacji - po pierwsze wybierają prawie wyłącznie (w 95 proc.) noworodki, co pozwala im przygotować odpowiednią maskaradę pt. oczekiwanie na przyjście dziecka na świat. Po drugie - chętniej decydują się na dziewczynki, te bowiem nie brużdżą aż tak w rodzinnym drzewie genealogicznym, którego pień biegnie po linii męskiej. Po trzecie - adopcję traktują zazwyczaj jako synonim wyprowadzki do innego miasta i rozpoczęcia nowego życia. Jak w reportażu BBC wyjaśnia jedna z par, które zdecydowały się na adopcję: - Nie odważyliśmy się nawet powiedzieć o tym naszym rodzicom, bo wiedzieliśmy, że tego nie pochwalą. Powiedzieliby tylko: po co wychowywać cudze dzieci?
Zarówno rodziców, jak i ich adoptowane dziecko czekają nawet ze strony najbliższych krewnych społeczny ostracyzm i całe naręcze łatek do przypięcia. Dla rządu w Seulu kwestia rosnących zastępów sierot to wybór między młotem zagubionej tożsamości w dorosłym życiu a kowadłem piętna wyrzutka, które przylega do małych sierot raz na zawsze. Tylko i aż.
Tytuł, lid i śródtytuły pochodzą od redakcji.