Konsekwencje umowy CETA. Rafał Woś: Tusk i Juncker, grabarze eurointegracji
- Donald Tusk w publicznych wypowiedziach rozpływał się nad zaletami umów jeszcze bardziej liberalizującymi i tak już do bólu zliberalizowany handel międzynarodowy. Brzmiał, jakby nie było go na kontynencie (a może i nawet planecie) przez ostatnią dekadę, gdy rzeczywistość postawiła pod znakiem zapytania większość dogmatów neoliberalnej gospodarki. W tym ten o samych pożytkach płynących z wolnego handlu – pisze Rafał Woś w felietonie dla WP Opinii. Publicysta opisuje konsekwencje podpisania umowy CETA, wylicza racje jej przeciwników, krytykuje milczenie nowych europejskich "erotomanów gawędziarzy", do których zalicza również rząd Beaty Szydło.
02.11.2016 | aktual.: 02.11.2016 18:34
Dawno temu i przy innej okazji Winston Churchill powiedział, że Europa miała do wyboru hańbę albo wojnę. Wybrała hańbę, a przed wojną i tak nie ucieknie. Przypomniały mi się te słowa, gdy w niedzielę Donald Tusk i Jean-Claude Juncker cieszyli się z podpisania umowy CETA. Pewnie myślą, że uratowali eurointegrację. Tak naprawdę pchnęli nas jednak jeszcze mocniej w kierunku jej zniszczenia. Smutne to dni dla Europy.
Jeśli wczytać się w oficjalne wypowiedzi, przywódcy Unii Europejskiej są dziś przekonani, że ocalili przed dezintegracją nie tylko Europę, ale i stosunki transatlantyckie. Ich logika jest mniej więcej taka: po tasiemcu kłopotów strefy euro, kryzysie migracyjnym, Brexicie czy ciągłych swarach z Orbanem albo Kaczyńskim, euroelity wreszcie mają do zakomunikowania coś pozytywnego. Oto mamy nowy wielki układ handlowo-inwestycyjny z Kanadą. Znów będzie można snuć wielkie geopolityczne plany. O Europie, która nie pogrąża się w letargu, tylko odważnie wchodzi do koncertu mocarstw XXI wieku: obok zorientowanych coraz bardziej na Pacyfik USA, Chin albo Indii. Z punktu widzenia elit unijnych sytuacja wróciła więc do przedkryzysowej „normalności”, kiedy to w Brukseli i w najważniejszych stolicach integrację euroatlantycką porównywano do roweru, który musi poruszać się do przodu. A jeśli choć trochę zwolni, natychmiast się przewróci i będzie koniec.
Problem polega jednak na tym, że coraz więcej Europejczyków widzi to zupełnie inaczej. Dla nich przywódcy Unii coraz bardziej przypominają klasę polityczną Europy sprzed wybuchu I wojny światowej. Pochłoniętą swoją geopolityczną grą w coraz większym oderwaniu od potrzeb i pragnień obywateli, których przyszło jej reprezentować. W pewnym sensie jest nawet gorzej. Sto lat temu większość rządzących dzierżyła władzę w imieniu klas posiadających (głównie plutokracji i arystokracji). Dziś wszystkie kraje Europy to demokracje. A mimo to głos ekonomicznie wykluczonych przebija się do świadomości władz wyjątkowo niemrawo.
Pomruki niezadowolenia przybierają więc najróżniejsze formy. Od lewicowego oburzenia na krótkowzroczny brak europejskiej solidarności (nagonka na wpędzone w zadłużeniową pułapkę kraje południa eurolandu), opór wobec przeciwskutecznej (ekonomicznie i społecznie) polityce austerity i forsowanie rozwiązań będących przede wszystkim w interesie wielkiego międzynarodowego kapitału (TTIP i CETA), po triumfalny marsz konserwatywnej prawicy (Le Pen, Orban, Kaczyński), w której wielu przegranych neoliberalnej globalizacji widzi ostatni promyk nadziei na inną politykę. I trudno się dziwić. Bo czy mają państwo ochotę bronić dobrego imienia klasy euronotabli? Bo ja już nie. I to na dwóch poziomach.
Po pierwsze, nie mam ochoty świecić oczami w sytuacji, gdy były szef Komisji, Jose Manuel Barroso, zatrudnia się w banku Goldman Sachs, na jaw wychodzą tajne związki byłej komisarz Nelli Kroes ze spółka zarejestrowaną na Bahamach, a Jean-Claude Juncker to polityk, za którego premierostwa Luksemburg stał się rajem podatkowym w samym środku nowoczesnej Europy. A po drugie, od lat forsowane na poziomie unijnym polityki publiczne są coraz mniej solidarnościowe, a coraz bardziej w interesie silnych i rzutkich (CETA to świetny przykład). Smutno się tylko robi, gdy widzę jak daleko odeszliśmy od ducha ojców założycieli wspólnoty europejskiej: Schumana, Gasperiego czy Monneta.
Ktoś powie, że takie argumenty to tania donkiszoteria. Ale niby dlaczego? Przecież zupełnie spokojnie można sobie wyobrazić, że w ubiegłą niedzielę Jean-Claude Juncker i Donald Tusk wychodzą do dziennikarzy i mówią, że dynamika ostatnich miesięcy dała im do myślenia. Głośne i mocne merytorycznie protesty przeciw CETA były widoczne w każdym niemal kraju Unii. Krytycy (najpierw TTIPu, a potem CETA) nie byli wszak zwolennikami wzniesienia protekcjonistycznych zasieków. Oni przekonywali tylko, że stare neoliberalne patenty na globalizacje się już nie sprawdzają. Że tzw. skapywanie (jak ułatwimy kapitałowi poruszanie się po świecie, to nawet najbiedniejsi skorzystają) nie działa. Przeciwnie – zderegulowany już dziś do granic możliwości kapitał niesie za sobą bardzo realne ryzyko ekonomiczne (kryzys 2008) i społeczne (dramatyczny wzrost nierówności). A traktaty takie jak CETA jeszcze te ryzyka pogłębią. Choćby poprzez wzmocnienie pozycji kapitału w sporach z rządami (mechanizm arbitrażowy).
W czasie sporu o CETA jego krytykom próbowano przylepiać też inną łatkę. Grzmiano, że nie proponują niczego w zamian. To bzdura. Oni od początku mówili, że potrzeba nam nowego podejścia do globalizacji. Na przykład bardziej skoordynowanej walki z niszczącym dla finansów publicznych poszczególnych krajów ściganiem się, kto zaoferuje biznesowi niższe podatki. Albo takiego podejścia do narzędzi pomocy publicznej, które pozwolą biedniejszym krajom na autentyczne (a nie tylko fikcyjne) nadrobienie cywilizacyjnych zaległości wobec najbogatszych. Brukselskie elity pozostały jednak głuche na ich postulaty. Gdyby było inaczej, Tusk i Juncker mogli przecież powiedzieć, że odczytali ostrzeżenie, jakim jest rosnące we wszystkich krajach pierwszego świata poparcie dla antyelitarnych ksenofobicznych populistów. A dowodem, że traktują je poważnie, jest włożenie CETA do zamrażalnika. Albo wręcz do kosza. I teraz cały impet eurointegracji zaczynamy kierować w inne rejony.
Ale wybrano inną drogę. CETA została dopchnięta kolanem. Donald Tusk w publicznych wypowiedziach rozpływał się nad zaletami umów jeszcze bardziej liberalizującymi i tak już do bólu zliberalizowany handel międzynarodowy. Brzmiał, jakby nie było go na kontynencie (a może i nawet planecie) przez ostatnią dekadę, gdy rzeczywistość postawiła pod znakiem zapytania większość dogmatów neoliberalnej gospodarki. W tym ten o samych pożytkach płynących z wolnego handlu. Nie lepiej było na poziomie narodowym. Niemcy Angeli Merkel poparli CETA (mimo sprzeciwów koalicjanta z SPD). Licząc pewnie, że jako najsilniejszy unijny gracz zdołają uniknąć płynących z układu zagrożeń, stosując metodę faktów dokonanych. Francja Francoisa Hollande’a na sprzeciw okazała się zbyt słaba. A sprzeciw pozostałych nie miał większego znaczenia, co pokazało wyciszenie sporu z Walonią.
Milczeli też nowi europejscy „erotomani gawędziarze”, którzy uwielbiają się puszyć, jak to wstają z kolan i walczą o narodowy interes swoich krajów. Najchętniej oczywiście retorycznie, bo gdy przychodzi co do czego, mamy klapę na całej linii. W sprawie CETA „buntownicze” Węgry Orbana były wręcz ostentacyjnie „za”. Rząd Szydło długo zaś kluczył, przekonując krytyków, że zna ich argumenty. A na koniec podpisał dokument z podkulonym ogonem, licząc pewnie, że uwagę Polaków uda się odwrócić rytualnymi sporami na innych niż gospodarka polach (swoją rolę odegrał tu wywołany przez obóz władzy kryzys aborcyjny). My, pilni obserwatorzy, powinniśmy więc dopisać tu do wiarygodności międzynarodowej polskiej prawicy smutne memento, które brzmi: „Ileż musiało się w Polsce zmienić, aby wszystko pozostało tak, jak było?”.
A krytycy CETA? Na razie mają pewnie wrażenie, że zostali rozjechani przez pociąg. Wkrótce dołączą do nich kolejni. To znaczy te grupy społeczne, które na CETA stracą. Najpierw rolnicy, potem pracownicy i konsumenci. No i najsłabsi obywatele, bo nie łudźmy się, że CETA pozostanie bez wpływu na wydolność zachodnich modeli państwa dobrobytu. Grona gniewu będą pęczniały. A gdy zaczną pękać, przypomnijmy sobie obrazki z tego niedzielnego szczytu, który miał ratować integrację, a tak naprawdę tylko przyspieszył jej rozkład.
Rafał Woś dla WP Opinie
Rafał Woś - publicysta "Polityki", autor "Dziecięcej choroby liberalizmu", laureat Nagrody Fikusa i Grand Press Economy.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.