ŚwiatKonrad Szymański: PO jest w stanie taniego upojenia

Konrad Szymański: PO jest w stanie taniego upojenia

- PO jest w stanie permanentnego, dość płytkiego i taniego upojenia. To budzi mój sprzeciw. Dobrze, abyśmy przy okazji rocznicy nie cieszyli się paciorkami, nie wygłupiali się z piosenkami, ale uzmysłowili sobie, że członkostwo ma służyć poprawie dobrobytu i bezpieczeństwa - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Konrad Szymański, deputowany do Parlamentu Europejskiego z ramienia PiS. Poseł był już wielokrotnie wyróżniany w rankingach pracowitości i aktywności w PE. Zdobył czołowe miejsca w rankingach Instytutu Spraw Publicznych, "Wprost", "Rzeczpospolitej", Instytutu Kościuszki oraz w badaniach Uniwersytetu Wrocławskiego.

Konrad Szymański: PO jest w stanie taniego upojenia
Źródło zdjęć: © PAP

02.05.2014 | aktual.: 06.05.2014 06:20

WP: Po dziesięciu latach od wejścia Polski do UE, premier mówi o „10 latach świetlnych” i śpiewa „Hey Jude”. Panu też udzielił się hurraoptymizm?

- „Występ” Donalda Tuska zabrzmiał nieco jowialnie. Patrząc na minione 10 lat, trzeba brać pod uwagę nie tylko sukcesy ale i porażki. Wygląda na to, że premier nie pamięta o oczekiwaniach, które wciąż są niespełnione. Nie możemy zapominać, że w Unii jest wiele spraw niezałatwionych. Obyśmy w tanim optymizmie nie zgubili sensu naszego członkostwa w UE.

WP: Kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami. Premier prezentuje unijną laurkę.

- Problem w tym, że PO jest w stanie permanentnego, dość płytkiego i taniego upojenia. Co budzi mój sprzeciw. Dobrze, abyśmy przy okazji rocznicy nie cieszyli się paciorkami, nie wygłupiali z piosenkami, ale uzmysłowili sobie, że członkostwo ma służyć poprawie dobrobytu i bezpieczeństwa naszego kraju.

WP: Mówi pan już jak polityk krajowy. Zresztą, z jakiegoś powodu zrezygnował pan ze startu w wyborach do PE. To przymiarka do nowej roli?

- Parlament Europejski ma obniżony poziom sporu, ponieważ nie ma w nim trwałego podziału na opozycję i rząd, jak w każdym parlamencie krajowym. To zmusza do rozmawiania niemal ze wszystkimi. Jednak polscy politycy, korzystając z różnych instrumentów, powinni dążyć do jednego celu. Polska polityka - prowadzona zarówno w Warszawie, jak i w Brukseli - jest jedna. Dlatego nie lubię przeciwstawiania posłów krajowych i europejskich.

WP: Jak widzi pan swoją rolę w polityce po zakończeniu europejskiej misji?

- Zanim wszedłem do PE, funkcjonowałem w polityce krajowej. To dlatego Prawo i Sprawiedliwość zaproponowało mi start w wyborach. Nie wydaje mi się jednak, bym nie umiał wrócić na stare tory. Po 10 latach w Brukseli chciałbym się zająć polską polityką integracji.

WP: Liczy pan po cichu na ministerialną tekę w gabinecie Jarosława Kaczyńskiego?

- Nie ukrywam, że chętnie zajmowałbym się polityką Polski wobec UE. Jeśli pojawią się możliwości pracy w tym obszarze, chętnie z nich skorzystam. Nie myślę jednak o aż tak eksponowanych stanowiskach. Powoli.

WP: I nie myśli pan, że – jak napisał o panu Marek Migalski - piekielna inteligencja uczyni pana samotnym w polityce?

- Marek Migalski bierze osobistą odpowiedzialność za często ekscentryczne opinie, w tym te o mnie. Mogę tylko powiedzieć, że nie czuję się samotny w polityce.

WP: Pewnie Elżbieta Bieńkowska, która dawniej uchodziła za pracowitego urzędnika resortu rozwoju regionalnego, myślała podobnie nim objęła „superministerstwo” i tekę wicepremiera. Gdy wyszła z cienia, okazało się, że nie jest to łatwy kawałek chleba. Musiała zmierzyć się z ostrą krytyką.

- Przykład pani Bieńkowskiej stanowi zapewne memento dla wielu osób w polskiej polityce. Trzeba uważać na to, co się mówi. Jeśli ktoś decyduje się na podjęcie takiego wyzwania, wchodzi do tak nieobliczalnej branży, jaką jest polityka, musi liczyć się z konsekwencjami i być przygotowanym na wiele. Ja jestem.

WP: Zna pan Parlament Europejski od podszewki. Jest w nim aż tak źle, jak pisze Marek Migalski? Poseł odsłania kulisy unijnych mechanizmów, pisze o „legalnej korupcji” opierającej się na systemie zachęt i ułatwień, które skłaniają europosłów do korzystania z przywilejów a jednocześnie wiążą im ręce. Zdaniem Marka Migalskiego intencją urzędników PE jest, aby deputowani jak najmniej angażowali się w procesy polityczne.

- Skorumpowany może być ten, kto sobie tego życzy. Jeśli ktoś ma skłonności do mijania się z regułami prawa, uczciwości, będzie to robił, bez względu na to czy znajdzie się w PE czy gdzie indziej. Natomiast obraz przedstawiony przez Marka Migalskiego nie w pełni odzwierciedla zagadnienie. Mimo że PE ma szare strefy, przymyka się oko na wiele rzeczy, które powinny być lepiej kontrolowane, a pieniądze płyną dość swobodnie, nie jest to normą parlamentarną. Trzeba pamiętać, że posłowie są w specyficznej sytuacji, ciągle przemieszczają się między Strasburgiem i Brukselą, uczestniczą w misjach poza PE, co kontrastuje z pracą w każdym innym parlamencie. Nie jest to normalną sytuacją, ale takie są koszty całego projektu, w którym zgodziliśmy się uczestniczyć.

WP: A wracając do pytania, podpisałby się pan pod stwierdzeniem kolegi?

- Nie da się ukryć, że istnieje konkurencja między posłami, którzy się zmieniają co kadencję, a urzędnikami wysokiego szczebla, będącymi w instytucji od zawsze i mającymi głęboką wiedzę na temat procedur oraz natury procesu politycznego. W efekcie dochodzi do rywalizacji o to, kto tu rządzi. Część administracji wysokiego szczebla wchodzi posłom na głowę. Niektórzy deputowani, mając świadomość tego, że mogą dostać duże pieniądze za nicnierobienie, podporządkowują się. I dają się nabrać, bo za komfort, poczucie, że ktoś inny wszystko załatwi, płacą wysoką cenę. Zaczynają pełnić rolę przedmiotową w parlamencie. Ale są też posłowie, którzy mają swoje zdanie i nie dają się ograć urzędnikom. Każdy sam wybiera dla siebie rolę - podmiotu albo paprotki.

WP: Marek Migalski nie oszczędza w swojej książce parlamentarzystów. Pisze w jaki sposób wykorzystują przywileje, wyłudzają eurodiety, robią przekręty na „kilometrówkach”, podwajają dochody. Nie wygląda to dobrze.

- Trudno traktować książkę Marka Migalskiego jako obiektywny obraz polskiej delegacji czy całego PE. Zawarł w niej dygresje, anonimowe opowieści, których nie jestem w stanie ocenić. Ja sam nie znam przypadków tak jaskrawych nadużyć. Ale każdy wypowiada się pod swoim nazwiskiem. Każdy też pełni mandat, jak chce. Wiadomo, że są posłowie, których metody funkcjonowania w parlamencie są dość jałowe. Ale jeśli tylko na tyle ich stać, ich wybór.

WP: Pan wiedzie prym w rankingach pracowitości w PE. Nie czuje się pan zażenowany, czytając w polskiej prasie o posłach, którzy znajdują się na drugim biegunie i w parlamencie znaleźli się przez przypadek?

- Myślę, że jest coraz lepiej. Na początku funkcjonowania w PE, faktycznie nie było łatwo, wielu posłów nie wiedziało, z czym się to je, niektórzy nie umieli się poruszać w strukturach tej gigantycznej instytucji. Ale nigdy nie miałem poczucia wstydu, bo mniej udani posłowie, o których pani mówi, zdarzają się w każdej delegacji. Nie sądzę, by zachowanie Polaków odstawało od normy. Polska delegacja jako całość jest dość dobrze oceniana przez obserwatorów. Nabieramy siły. WP: Które momenty w ciągu minionych dziesięciu lat pokazały, że nasza delegacja liczy się w PE, osiąga sukcesy?

- Ze studiów opracowywanych przez zagraniczne instytuty, które próbują zmierzyć metodami statystycznymi naszą aktywność, wyłania się dość jednolity obraz. Jesteśmy zaangażowani w sprawy dotyczące polityki wschodniej, energetycznej, polityki wspólnego rynku. Na tych płaszczyznach Polacy wraz z delegacjami ze środkowej Europy, wprowadzili wyraźną zmianę do polityki UE. Gdyby nie doszło do rozszerzenia Unii w 2004 roku, polityka energetyczna UE byłaby znacznie mniej rozwinięta, wspólny rynek byłby mniej otwarty dla wszystkich, a polityka wschodnia - byłaby skarlała.

Gdy wchodziliśmy do UE większość polityków była skupiona na sąsiedztwie południowym Francji, Hiszpanii, Włoch, debatowano o wyzwaniach imigracyjnych, relacjach z Afryką Północną. Dzięki nam politycy nauczyli się gdzie leży Gruzja, Ukraina czy Białoruś. Na czym polegają różnice między tymi krajami i dlaczego są ważne. Choć polityka wschodnia wciąż kuleje, mamy dziś porozumienia wizowe z kilkoma krajami wschodniej Europy, jesteśmy o krok od porozumień o wolnym handlu.

WP: Jak inne delegacje oceniają nasze zaangażowanie w konflikt na Ukrainie?

- Pierwsze pięć lat spędziłem w komisji zagranicznej i zajmowałem się polityką wschodnią. Pamiętam, że wówczas uznawano nasze zainteresowanie sprawami Ukrainy, Białorusi, Armenii, Azerbejdżanu, Mołdawii, Gruzji jako rodzaj postsowieckiej traumy. Wmawiano nam, że przecież nic ważnego się tam nie dzieje. Paradoksalnie to, co wydarzyło się na Ukrainie, a wcześniej – w Gruzji, agresywna polityka Putina wobec tych krajów, bardzo nam pomogło. Wyszło na to, że faktycznie z Rosją jest problem, a urzędową hipoteza unijna, że Moskwa jest elementem stabilizacji na Wschodzie, legła w gruzach.

WP: A co się Polakom w UE nie udało?

- W Unii wszystko jest procesem, trudno znaleźć punkt, w którym coś się kończy. Wygrywają ci, którzy są w stanie dotrzymać kroku możliwie długo. Bez wątpienia jednak największą porażką, i nie mam tu myśli tylko naszej delegacji, jest polityka klimatyczna. Nie przynosi bowiem żadnych efektów oraz generuje niepotrzebne koszty dla przemysłu. Wchodzimy w okres decydujący o kształcie nowej polityki klimatycznej i jeśli nie odciśniemy piętna, nie wprowadzimy istotnej zmiany, będzie to bardzo niekorzystne dla polskiej gospodarki.

WP: Pewną cezurą, choć wydarzeniem w dużej mierze wizerunkowym, była nasza prezydencja. Przez sześć miesięcy Polska przewodniczyła pracom Rady UE. Jak wypadliśmy?

- Trudno mierzyć to przedsięwzięcie w wymiarze sukcesów czy strat. Prezydencje nie odgrywają istotnej roli jeśli chodzi o system prac, nie wpływają na dynamikę procesu politycznego w PE czy Radzie, ale – jak już mówiłem - te 10 lat pokazały w aspekcie naszej delegacji pewien trend. Myślę, że niedokończonym, ale jednak sukcesem, jest uwrażliwienie UE na Wschód, głębsza świadomość solidarności energetycznej, a także fakt, że polski sceptycyzm wobec polityki klimatycznej jest dziś szerzej wspierany niż jeszcze pięć lat temu.

WP: Ale Polacy wciąż mają stosunkowo niewielką świadomość tego, co tak naprawdę dzieje się w PE, jakie decyzje zapadają nad ich głowami. Trudno też liczyć, że frekwencja w tym roku będzie wyższa niż w poprzednich wyborach do PE. Co jest nie tak?

- Nie da się rzetelnie informować o PE w przystępny sposób. To proces z natury skomplikowany. PE tylko współuczestniczy w podejmowaniu decyzji ostatecznych. Zamiast jasnego podziału na rząd i opozycję mamy w Brukseli raczej rozpędzoną karuzelę. Nie tylko Polacy mają wątpliwości co do tego, jaka jest rola ich indywidualnego głosu, i czy zagłosowanie w eurowyborach ma jakiś sens. Gdy wybierają parlamentarzystów w wyborach krajowych wiedzą, że karta wrzucona do urny przekłada się na utrzymanie bądź zmianę rządu. Rozpoznają osoby, na które głosują. W PE jest z tym trudniej, dlatego mniej to wyborców pasjonuje. Nie widzą związku między swoim głosem a rzeczywistością polityczną w Europie. I nic tego nie zmieni.

WP: 10 lat temu wielu Polaków obawiało się wejścia do Unii. Niektórzy politycy straszyli, że ktoś wykupi nasze ziemie za bezcen, narzuci nam swoje obyczaje. Jak jest teraz?

- Myślę, że atmosferze referendum akcesyjnego raczej towarzyszyła ufność i bezkrytyczne spoglądanie na Brukselę. Bardzo uwierał mnie ten entuzjazm, bo choć nie byłem przeciwnikiem integracji, sceptycznie podchodziłem do tego, co dzieje się z Europą Zachodnią i samą Unią. Jak widać po latach straszenie jakimś kataklizmem się nie potwierdziło, ale także entuzjaści powinni się uderzyć w pierś. Ten obiecywany scenariusz unijnej nirwany nie sprawdził się jeszcze bardziej niż obawy sceptyków.

WP: Unia utożsamiana jest głównie z kasą zapomogową. A w spotach wyborczych pojawiają się tanie hasła: wybierzesz mnie, załatwię pieniądze z Unii na konkretny cel.

- Większość dużych inwestycji w Polsce jest opatrzona tabliczkami z informacjami o dotacjach unijnych. To jest jedyny moment, kiedy obywatel styka się z UE bezpośrednio. Nie ma to nic wspólnego z wyborami europejskimi, ale i tak niektórzy politycy umiejętnie to wykorzystują w kampanii. Są to jednak tony fałszywe, bo parlamentarzysta europejski, szczególnie w zbliżającej się kadencji nie będzie miał żadnego wpływu na to, jak są wydawane pieniądze unijne i ile ich będzie. To sprawa zamknięta. To, jak będziemy je wydawać, zależy od programów operacyjnych, strategii ministerstw, samorządów, które zarządzają owymi środkami. Obietnice składane w spotach to rozpaczliwe chwytanie się czegokolwiek, by nawiązać kontakt z publicznością.

WP: Na tegorocznych listach do PE brylują głównie celebryci, sportowcy. Brakuje nam unijnych fachowców?

- Nie sądzę, by jakikolwiek komediant czy sportowiec znalazł się w PE. To ozdobniki. Gra takimi postaciami to niezbyt uczciwa i mało poważna zabawa, próba oszukania wyborców, ściągnięcia takich, którzy kierowani zwykłą, ludzką sympatią lub poczuciem humoru, pójdą przypadkowo zagłosować.

Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)