Koniec ery Chaveza w Wenezueli?
Wenezuela miała w tym roku wyższą inflację niż Zimbabwe, a jej gospodarka skurczyła się o rekordowe 10 proc. Trudno o gorsze wieści przed wyborami - przynajmniej dla rządzących. Już w niedzielę Wenezuelczycy idą do urn, i choć zagłosują na posłów, w rzeczywistości odpowiedzą na inne pytanie: czy “Rewolucja Boliwariańska” rozpoczęta przez Hugo Chaveza powinna się skończyć?
Wenezuelscy socjaliści zdobyli pełnię władzy w 2000 roku. Historyczne - bo pierwsze po przyjęciu nowej konstytucji - wybory wygrali niemalże totalnie: samodzielnie zgarnęli ponad połowę miejsc w Zgromadzeniu Narodowym, a ich lider Hugo Chavez zdeklasował rywali w wyścigu prezydenckim. Wniosek nasuwał się sam - Wenezuelczycy mieli dość starych twarzy. Chcieli zmiany.
Choć kraj dysponował ogromnymi złożami ropy, dobrobytem cieszyła się w zaledwie garstka obywateli. W 1999 roku prawie 50 proc. populacji żyło poniżej granicy ubóstwa, a oficjalne wskaźniki bezrobocia przekraczały 15 proc.
Nowi władcy od początku zapowiadali, że oddadzą bogactwo ludowi. Wykorzystując rekordowe ceny “czarnego złota” (w ciągu pierwszej dekady podskoczyły z 9 dol. za baryłkę do ponad 120), chaviści finansowali programy socjalne, jakich Wenezela jeszcze nie widziała. Milionom osób po raz pierwszy wypłacano emerytury i renty, tysiące otrzymały własny dach na głową, a w setkach zaniedbanych wiosek otworzono ośrodki oferujące darmową opiekę zdrowotną. Rządowe subsydia sprawiały, że wiele dóbr - w tym paliwo - należały do najtańszych na świecie.
Kraj naprawdę się zmieniał. W 2011 roku poziom skrajnego ubóstwa spadł poniżej 30 proc., bezrobocie wynosiło 8,6 proc., a wskaźnik nierówności wypadał najkorzystniej na kontynencie. W oczach biedoty - i części klasy średniej - Hugo Chavez był prawdziwym bohaterem. Gdy w 2013 roku umarł na raka, miliony opłakiwały go szczerymi łzami. - Chavez dał jednej trzeciej ludności poczucie, że faktycznie coś znaczą. Materialne korzyści, które otrzymali, na zawsze pozostaną częścią jego spuścizny - tłumaczyła po jego śmierci Julia Sweig, ekspertka ds. Ameryki Łacińskiej z amerykańskiego Council on Foreign Relations.
Rządy socjalistów nie były jednak okresem tylko i wyłącznie rozwoju. Pod wieloma względami - wręcz przeciwnie.
Krótkowzroczność
Pomimo wzrostu PKB i redukcji biedy, wenezuelska gospodarka stała na słabych fundamentach. Do państwowej kasy wpływały miliardy petrodolarów, ale przy masowym rozdawnictwie pieniądze bardzo szybko znikały; mnóstwo środków pochłaniała też przerośnięta i skorumpowana administracja. Tragiczne żniwo zebrało upaństwiowienie ponad tysiąca przedsiębiorstw, w tym naftowego giganta PDVSA. Zarządzane przez ludzi z politycznego nadania firmy traciły efektywność, a widmo nacjonalizacji odstraszało zagranicznych inwestorów. Bank Światowy stawiał Wenezuelę dopiero na 180. miejscu rankingu łatwości prowadzenia biznesu. Gorzej wypadły jedynie cztery uwzględnione państwa.
Efekty były widoczne już pod koniec życia Chaveza: w 2013 roku inflacja sięgała 30 proc. Dzisiaj ma się zbliżać się do 200. Oficjalnych rządowych danych póki co nie poznamy - władze przestały publikować je kilkanaście miesięcy temu.
Inny problem, z którym chaviści nigdy sobie nie radzili, to rosnąca przestępczość. Chociaż kraje z kokainowego szlaku od lat biją tu niechlubne rekordy, w ciągu ostatnich dwóch dekad wenezuelskie miasta zamieniły się w istne strefy wojny. W 2013 roku w Caracas zabito więcej ludzi niż w Bagdadzie, a w całym kraju doszło do ponad 24 tysięcy morderstw. Dziennik “El Universal” wyliczał, że oznaczało to jedno zabójstwo na 27 minut. Według lokalnych ekspertów, w kraju brakuje co najmniej 50 tysięcy policjantów. Bezpieczeństwo nigdy nie było jednak priorytetem na liście Zjednoczonej Partii Socjalistycznej Wenezueli - PSUV.
Kryzys
O ile charyzmatycznemu Hugonowi rodacy wybaczali wiele, tak jego następca prędko znalazł się od ostrzałem. Nicolas Maduro - były szef MSZ i wiceprezydent, a lata wcześniej kierowca autobusu - wygrał przyspieszone wybory z zaledwie półtoraprocentową przewagą, i praktycznie od pierwszego dnia w urzędzie tracił popularność. Od pewnego czasu pozytywnie ocenia go nie więcej niż 25 proc. rodaków. Rozmaite wpadki i skandale - jak chociażby niedawne przyłapanie dwóch bratanków jego żony na próbie przemytu narkotyków do USA - nie ułatwiają mu odbudowy wizerunku.
Na początku 2014 roku w największych wenezuelskich miastach wybuchły protesty, które w cztery miesiące pochłonęły kilkadziesiąt ofiar. Buntownicy żądali poprawy bezpieczeństwa, ukrócenia korupcji i przywrócenia stabilności gospodarczej. Nie było na to szans - żadnej ze zmian nie dało się wprowadzić ad hoc, a przy pikujących cenach ropy naftowej Caracas nie mogło po prostu znowu zasypać problemów pieniędzmi. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wenezuelskie PKB zmniejszy się w tym roku łącznie o 10 proc. - najwięcej na świecie.
Przy tak fatalnych wynikach, jedno wydawało się jasne od dawna: chaviści będą mieli ogromne problemy, by wygrać wybory parlamentarne. Rząd Maduro przez cały rok sięgał po różne triki: zamykał liderów opozycji, sztucznie obniżał ceny żywności, a nawet prowokował spięcia z sąsiadami. Efekty były mizerne - jeszcze w listopadzie sondaże wróżyły mu od 15 do 30 proc. mniej głosów niż wyjątkowo zmotywowanej koalicji Okrągłego Stołu Jedności Demokratycznej (MUD).
Czy zatem w niedzielę 6 grudnia trwająca od półtorej dekady “rewolucja boliwariańska” dobiegnie końca? Z kilku powodów - niekoniecznie.
Wytrychy
Po pierwsze, chaviści od początku rządów budowali ordynację wyborczą w taki sposób, by najwięcej mandatów przypadało na słabo zaludnione regiony wiejskie - czyli tam, gdzie najlepiej wspomina się reformy el Comandante Chaveza. Oznacza to, że nawet zdobywając znacznie więcej głosów, opozycja może uzyskać jedynie drobną przewagę w Zgromadzeniu Narodowym. Biorąc pod uwagę szerokie uprawnienia głowy państwa i przezorne zapełnienie sądów, urzędów i armii sojusznikami Nicolasa Maduro, nowe władze miałyby więc mocno ograniczone pole manewru co najmniej do wyborów prezydenckich w 2019 roku. Impasu udałoby się uniknąć tylko gdyby MUD zdobyła w niedzielę ponad dwie trzecie mandatów - mogłaby wtedy doprowadzić nawet do dymisji prezydenta.
Wenezuelski politolog Andrés Cañizález uważa, że istnieje także inny scenariusz: kontrolowany autorytaryzm. PSUV, przewiduje wykładowca Uniwersytetu Katolickiego w Caracas, może nie uznać wyników wyborów i na spółkę z wojskiem wprowadzić semi-dyktaturę. - [Chaviści] mogą również zaakceptować porażkę, lecz przed wygaśnięciem swoich mandatów spróbują ogołocić Zgromadzenie Narodowe z uprawnień i przekazać moce legislacyjne w ręce Maduro - dodaje Cañizález.
Rządzenie przy pomocy dekretów było czymś, co już wcześniej upodobał sobie Hugo Chavez. Ale czy obecnemu prezydentowi naród pozwoliłby na to samo? El Comandante nie miał nigdy ani tak niskiego poparcia, ani tak mocnej opozycji.