Konflikt Turcji z Zachodem. "Wprost w objęcia Rosji"
Pogorszenie stosunków między Turcją a większością krajów europejskich nabiera tempa. Ma to również wpływ na spójność NATO, gdyż pogłębia się także spór między Turcją a USA dotyczący przede wszystkim współpracy amerykańsko-kurdyjskiej w Syrii. Turcja reaguje jak zwykle groźbami i zacieśnianiem stosunków z Rosją, ale działania te są coraz mniej skuteczne.
28.07.2017 13:03
Stosunki między Turcją a większością państw europejskich, w tym przede wszystkim Niemcami, pogarszają się od 2015 r. Ten trend zaostrzył się po rozpoczęciu masowych czystek w Turcji, będących konsekwencją kontrowersyjnego "puczu" w lipcu 2016 r., ale totalny konflikt rozpoczął się w marcu 2017 r. Przyczyną tego ostatniego aktu był zakaz, jaki niektóre państwa europejskie, przede wszystkim Niemcy i Holandia, wydały tureckim politykom z obozu Erdogana, dotyczący planów prowadzania kampanii przedreferendalnej na terenie ich krajów.
Jednocześnie Turcja rozpoczęła aresztowania obywateli państw europejskich pod zarzutem szpiegostwa i propagandy terrorystycznej. Część z nich wciąż siedzi w więzieniu. Przedstawiciele władz tureckich, z Erdoganem włącznie, zaczęli również grozić Europie wojną religijną. Pogróżki te należy co prawda uznać za kwiecistą retorykę obliczoną z jednej strony na wewnętrzny użytek w Turcji, z drugiej zaś na czysto werbalną presję na Europę, jednak jest to równocześnie igranie z ogniem.
Problem polega bowiem na tym, że Turcja nie rozumie, iż stawia Niemcy, Austrię czy Holandię pod ścianą i nie daje tym krajom wyboru. Ponadto propaganda erdoganistyczna wzmacnia nastroje nacjonalistyczne i islamistyczne również wśród diaspory tureckiej, która dotąd raczej nie stwarzała problemów. Łatwiej jest jednak pożar wywołać niż go zgasić.
Turcja nigdy nie była krajem demokratycznym, jednak w latach 2002-2013, paradoksalnie po przejęciu władzy przez kierowaną przez Erdogana partię AKP z rąk kemalistów, doszło do reform względnie demokratyzujących ten kraj. Początkowo sprzyjało to negocjacjom w sprawie akcesji Turcji do Unii Europejskiej, jednak idea tureckiego członkostwa w UE zawsze była całkowicie nierealna, a tendencje zmierzające do islamizacji Turcji przez AKP, towarzyszące demokratyzacji, coraz bardziej to uwydatniały.
Dlatego już około 2009 r. negocjacje utknęły w martwym punkcie, a w Turcji zaczęła narastać z tego powodu frustracja. Zainteresowanie członkostwem w UE zaczęło gwałtownie maleć w tureckim społeczeństwie. Obecnie, wbrew retoryce rządu tureckiego, ani Erdoganowi ani większości Turków nie zależy na członkostwie w UE. Turcja jednak stara się rozgrywać tę kartę po to, by winić Europę i mieć element nacisku.
Europa popełniła błąd, stwarzając Turcji fałszywą perspektywę członkostwa w UE. W latach 2013-2015 Unia, a zwłaszcza te spośród krajów członkowskich mających u siebie najwięcej Turków (Niemcy, Francja, Holandia, Belgia i Austria), znalazły się w swoistej pułapce, wobec odwrotu od procesu demokratyzacji w Turcji i wzrostu napięć turecko-kurdyjskich. Ankara w tym czasie zaczęła też oskarżać Niemcy o wspieranie kurdyjskiej guerilli tj. Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), choć tak naprawdę rząd niemiecki był w tym zakresie bardzo ostrożny, mając świadomość, że około 30 proc. osób pochodzących z Turcji w Niemczech to Kurdowie, a środowisko tureckie jest coraz bardziej podzielone.
W 2015 r. zarówno proces demokratyzacji, jak i turecko-kurdyjski proces pokojowy w Turcji całkowicie się załamał, a w samej AKP doszło do czystek, polegających na usunięciu wszelkich niezależnych wobec Erdogana polityków. W tym samym czasie wybuchł kryzys migracyjny, w którego stymulacji Turcja odgrywała niebagatelną rolę. UE wybrała drogę kompromisu i zdecydowała się na zawarcie umowy z Turcją, z której nie mogła się w całości wywiązać (i znów było to oczywiste od samego początku).
Problemem UE było przy tym to, że Niemcy zagubiły się we własnej proimigracyjnej retoryce, karcącej Węgry i inne kraje Europy Środkowej za zamykanie granic i postulaty zaostrzenia polityki migracyjnej. Niemcy chciały z jednej strony utrzymać element nacisku na kraje Europy Środkowej, a z drugiej uwolnić się od presji ze strony Turcji i dlatego postanowiły zapłacić 6 mld euro (na pomoc uchodźcom w Turcji) i obiecały zniesienie wiz. Ta druga kwestia była oczywistym absurdem, a Austria, jako jedno z państw poniekąd "frontowych" wobec napływu migrantów z kierunku południowo-wschodniego szybko wyłamała się i zaczęła bronić swych granic oraz krytykować Turcję.
To, czego w tym momencie Turcja nie zrozumiała, to natura demokratycznych rządów w Europie. Kryzys migracyjny, zagrożenie islamizacją i obraźliwa retoryka Ankary, wreszcie traktowanie krajów z diasporą turecką jak własnego terytorium, na którym tureccy politycy uprawialiby własną kampanię według własnych, mało demokratycznych reguł, wywołało sprzeciw społeczny i wzrost poparcia dla radykalnej, antyimigranckiej prawicy.
Dla Austrii sygnałem ostrzegawczym były wybory prezydenckie w 2016 r., które tylko nieznacznie przegrał kandydat uważanej za skrajną prawicę FPOe. Ale gdy wiosną 2017 r. kierownictwo w chadeckiej OeVP przejął szef austriackiej dyplomacji Sebastian Kurz, notowania tej partii wystrzeliły w górę z 18 proc. na początku 2017 r. do 33 proc. obecnie, a notowania FPOe spadły z 34 proc. do 24 proc. Wybory parlamentarne w Austrii odbędą się już w październiku. Kluczem sukcesu Kurza było zaostrzenie polityki imigracyjnej, walka z radykalizmem islamskim i brak tolerancji dla prób ingerencji Turcji w sprawy Austrii, a także ostra krytyka polityki Erdogana.
Podobnie było w przypadku Holandii, gdzie wybory parlamentarne odbyły się w marcu br. Kilka dni przed ich terminem grupa polityków AKP próbowała zorganizować wiece w związku z kampanią referendalną w Turcji. Gdyby premier Rutte na to pozwolił jego partia zapewne przegrałaby wybory, otwierając Geertowi Wildersowi, liderowi antyislamskiej partii PVV, drogę do władzy.
Turcja nie zrobiła jednak kroku w tył i nie wykazała jakiejkolwiek gotowości do kompromisu i wrażliwości wobec sytuacji wewnętrznej tych krajów. Zamiast tego oskarżyła je o rasizm i ogłosiła swoimi wrogami, a w przypadku Austrii w maju 2017 r. zablokowała dalszą współpracę tego kraju z NATO. W tym wymiarze jest to również cios w państwa Trójmorza, zważywszy na udział Austrii w tej inicjatywie.
Kraje europejskie nie mogły oczywiście pozwolić, by na ich terytorium prowadzona była kampania na rzecz nowej konstytucji tureckiej, wprowadzającej w tym kraju dyktaturę. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że stosunek do tej konstytucji głęboko podzielił obywateli tureckich zarówno w Turcji, jak i w diasporze. W Niemczech, Belgii czy Holandii dochodziło już do starć między Kurdami a zwolennikami Erdogana, a po tzw. puczu do ataków na instytucje powiązane z Gulenem.
Niemcy, które również nie zgodziły się, by Erdogan i jego ministrowie organizowali sobie wiece na swoim terytorium, próbowały równoważyć to innym zakazem tj. dotyczącym symboli używanych przez Kurdów tureckich i syryjskich. Turcja każde takie ustępstwo traktowała jednak jako słabość i żądała więcej, zaostrzając jednocześnie retorykę. W marcu 2017 r. Erdogan porównał obecne działania Berlina do tych z okresu nazistowskiego, co spotkało się z konsternacją rządu Merkel, a następnie ostrą krytyką tych słów.
Po ubiegłorocznym "puczu" Niemcy, podobnie zresztą jak szereg innych krajów europejskich w tym Polska, przyjęły ściganych przez Turcję gulenistów. Wśród tych, którzy znaleźli w Niemczech schronienie, było wielu oficerów, przeważnie z dużym doświadczeniem w pracy w strukturach NATO. To doprowadziło do kolejnego etapu eskalacji napięć.
Jeszcze przed "puczem" Turcja zablokowała dostęp niemieckim parlamentarzystom do bazy Incirlik, w której przebywało 260 niemieckich żołnierzy oraz samoloty Tornado uczestniczące w walce z Państwem Islamskim w Syrii. Gdy wiosną 2017 r. sytuacja się powtórzyła Niemcy postanowiły przenieść swe siły do Jordanii. Bundestag podjął decyzję w tej sprawie w czerwcu, a na początku lipca rozpoczęła się przeprowadzka do bazy Azraq w Jordanii.
Na zdjęciu: wojskowy zamach stanu w Turcji
Niemcy obecni są jeszcze w bazie w Konya (ok. 20-30 żołnierzy), ale i tam delegacja Bundestagu nie została niedawno wpuszczona. Turcja próbuje w ten sposób wymusić na Niemcach wydanie im gulenistów co całkowicie skompromitowałoby wizerunkowo Niemców, a zatem jest wykluczone.
Turcja jednak postanowiła pójść krok dalej i uwięziła na swoim terytorium obywateli Niemiec: w lutym dziennikarza "Die Welt" Deniza Yucela (mającego podwójne obywatelstwo), któremu Erdogan na jednym z wieców osobiście zarzucił szpiegostwo; w maju dziennikarkę Mesale Tolu (też z podwójnym obywatelstwem); a w lipcu Petera Steudtnera, niemieckiego aktywistę oskarżonego o związki z tzw. FETO (akronim mający oznaczać domniemaną organizację terrorystyczną gulenistów). W tureckich aresztach siedzi też 6 innych obywateli Niemiec. W maju br. Turcja zatrzymała też, pod podobnymi zarzutami, francuskiego dziennikarza Mathiasa Depardona, ale wypuściła go po miesiącu.
Niemiecka cierpliwość wobec Turcji ma jeszcze jedno wyjaśnienie. Barcin Yinac, znana turecka dziennikarka, związana z opozycyjnym dziennikiem "Hurriyet", jeszcze w końcu maja twierdziła, że Niemcy potrzebują Turcji, by stworzyć w tramach NATO trójkąt Berlin-Paryż-Ankara, jako równowagę dla USA. Wiązałoby się to z pogarszającymi się jednocześnie relacjami europejsko-amerykańskimi i turecko-amerykańskimi, a także odmiennym w stosunku do USA spojrzeniem na prowadzenie interesów gospodarczych z Rosją. Mimo zarzutów o prorosyjskość stawianych Donaldowi Trumpowi, to Niemcy negocjują z Rosją Nord Stream-2, a Turcja - Turkish Stream. Rosja zaś chce realizacji obu tych projektów.
Na początku czerwca szef niemieckiej dyplomacji Sigmar Gabriel udał się do Turcji na rozmowy ale spodziewana poprawa stosunków nie nastąpiła. Ankara znów nie była gotowa do kompromisu, będąc przekonana, że Niemcy nie sięgną po ostrzejsze narzędzia z obawy przed wznowieniem kryzysu migracyjnego. Problem w tym, że istnieją głębokie wątpliwości, czy powstrzymanie migrantów nastąpiło w wyniku umowy UE-Turcja czy też raczej dzięki twardej postawie Węgier, Austrii i państw bałkańskich, które pozamykały szlaki. Niemcy, choć krytykowały ten ruch, są jego największym beneficjentem, a Turcja boi się zerwać umowę, bo jeśli okaże się, że nie jest w stanie stymulować nowego kryzysu na miarę 2015 r., straci i obiecane pieniądze i narzędzie nacisku. Tymczasem Niemcy mają świadomość tego, że tureckie wpływy w ich kraju powoli zagrażają ich bezpieczeństwu narodowemu. Według niemieckiej prasy w tureckich meczetach w Niemczech może znajdować się aż 6 tys. agentów tureckiego wywiadu.
W czerwcu Niemcy wspólnie z Kanadą i 17 innymi europejskimi krajami NATO zablokowały plan Turcji zorganizowania szczytu NATO w 2018 r. w Stambule, a 6 lipca Parlament Europejski wezwał do zawieszenia tureckich negocjacji akcesyjnych (które de facto i tak są zawieszone od kilku miesięcy). Ale to dopiero sprawa Steudtnera przelała czarę goryczy i skłoniła Sigmara Gabriela do zapowiedzi ostrych retorsji. Niemcy odradziły swoim obywatelom wyjazdy do Turcji, a także uznały, że kraj ten nie jest bezpiecznym miejscem dla inwestycji dla niemieckich firm.
Uderzenie gospodarcze to coś, czego Turcja się nie spodziewała i turecki premier Binali Yildirim zareagował natychmiast, wyrażając zaniepokojenie wypowiedziami Sigmara Gabriela, a także stwierdzając, że Niemcy wciąż są dla Turcji strategicznym partnerem, a kraj jest bezpiecznym miejscem dla niemieckich inwestycji. Turcy zaczęli też bagatelizować kroki podjęte przez Niemcy, twierdząc, że związane są one z niemiecką kampanią wyborczą. Nie zrobili jednak żadnego realnego kroku ku kompromisowi, zamiast tego znów grożąc zerwaniem umowy dot. migrantów. Ale wszystko wskazuje na to, że tym razem cierpliwość Niemiec naprawdę się skończyła i Berlin ma świadomość, że to w jego rękach są silniejsze karty.
Turcja dość skutecznie odczuła sankcje nałożone na nią przez Rosję w listopadzie 2015 r., których nie była w stanie zrównoważyć własnymi sankcjami. Berlin ma jednak znacznie więcej instrumentów. Wymiana handlowa Turcji z Niemcami wyniosła w 2015 r. 34,8 mld USD i była wyższa od wymiany Turcji z Rosją (31 mld USD), a inwestycje niemieckie w Turcji w latach 2002-2015 wyniosły 8,5 mld USD. Ponadto niemieccy turyści stanowią 15 proc. ogółu turystów przyjeżdżających do Turcji. Tymczasem Ankara ma ograniczone możliwości retorsji, gdyż uderzą one również w Turków mieszkających w Niemczech.
Póki co Niemcy już zapowiedziały wstrzymanie kontraktów zbrojeniowych z Turcją. Warto przy tym zaznaczyć, że mimo napięć w 2016 r. Niemcy sprzedały Turcji broń o wartości 83,9 mln euro, a do kwietnia 2017 r. zatwierdzili kontrakty na 22 mln euro. Ankara prawdopodobnie straci również 700 mln euro rocznej pomocy przedakcesyjnej. Chyba że Turcja zrobi krok w tył, ale niewiele na to wskazuje. Erdogan przy pomocy takich antyeuropejskich filipik stara się bowiem utrzymać poparcie islamistów i nacjonalistów, a wyniki referendum pokazały, że poparcie dla niego w Turcji bynajmniej nie jest niekwestionowane.
Niemcy i inne państwa europejskie to jednak nie jedyny problem Turcji. Po wyborze Trumpa na prezydenta Turcja miała nadzieję na reset w stosunkach z USA. Stało się jednak coś zupełnie innego. Erdogan długo czekał zanim Trump w ogóle z nim porozmawiał. Później Amerykanie co prawda powtarzali jak mantrę, że Turcja jest ich kluczowym sojusznikiem, ale odrzucili dwa główne oczekiwania Turcji: wydanie Gulena oraz zerwanie współpracy z syryjskimi Kurdami. Wręcz przeciwnie, Amerykanie zwiększyli wsparcie dla stworzonej przez Kurdów koalicji Syryjskich Sił Demokratycznych i założyli w Syrii kilka baz, w tym przejęli zdobytą na początku roku ważną bazę Tabqah.
Gdy Turcja próbowała rozbić ten sojusz, planując atak na tereny kontrolowane przez SDF, Amerykanie obsadzili granicę swoimi siłami i de facto zabezpieczyli przestrzeń powietrzną przed tureckimi bombardowaniami. Gwarancje te nie objęły kantonu Efrin, oddzielonego od reszty proklamowanej przez SDF Federacji Północnej Syrii. Jednak mimo ciągłych zapowiedzi ataku Turcja nie zdecydowała się na inwazję na Efrin własnymi siłami, bojąc się konsekwencji. Zamiast tego stara się atakować tę enklawę związanymi z sobą dżihadystami, którzy jednak niedawno ponieśli sromotną klęskę we wiosce Eyn Daqna. Turcja, a także wspierani przez nią dżihadyści syryjscy nie zdołała póki co zająć ani jednej wioski kontrolowanej przez SDF.
USA jednak nie chcą "palić za sobą mostów" w relacjach z Turcją. Dla Amerykanów najkorzystniejsze byłoby wznowienie procesu pokojowego między PKK a Turcją lub całkowite zerwanie relacji między SDF a siłami pro-odżalanowskimi (nie tylko PKK), ale obie opcje wydają się być póki co mało realne. Turcja nie chce negocjować, a SDF odcięło się wprawdzie od PKK, ale nie od ideologii i osoby Odżalana. O tym, że USA naciskają na "rebrending" SDF, powiedział niedawno dowódca amerykańskich sił specjalnych gen. Raymond Thomas. Przyznał też, że jeśli to nie nastąpi, relacje USA - SDF mogą w przyszłości napotkać na trudności.
Chodzi jednak o okres po pokonaniu Państwa Islamskiego, a to potrwa jeszcze wiele miesięcy. Tymczasem SDF ciągle dostaje coraz lepsze uzbrojenie i zyskuje poparcie wśród elit w USA. W przeciwieństwie do Turcji, która ma coraz gorszą opinię jako sojusznik, zbliżenie turecko-rosyjskie każe wielu komentatorom i politykom amerykańskim powątpiewać w ogóle w wartość Turcji w NATO.
Pod koniec czerwca tureckie media podały, że amerykański sekretarz obrony gen. James Mattis zasugerował w niejawnych rozmowach z władzami Turcji, że po zakończeniu wojny z Państwem Islamskim USA odbiorą Kurdom broń, którą im obecnie dostarczają. Problem w tym, że taki krok jest trudny do wyobrażenia i sam Erdogan uznał, że to blef. Wkrótce potem zresztą Mattis zapowiedział, że dopóki Kurdowie potrzebują broni, będą ją dostawać, bez względu na zastrzeżenia Turcji, a potem będą wspierani w taki sposób, jaki będzie niezbędny. Departament Stanu ostro potępił też lipcowe aresztowanie szefa tureckiego Amnesty International i innych obrońców praw człowieka.
Turcja na te działania USA, a także poniekąd Niemiec i innych krajów europejskich, odpowiada coraz większym zbliżeniem do Rosji, nie rozumiejąc, że jest to dla niej ślepa uliczka. To Rosja jest też najbardziej zainteresowana tym, by Turcja zaatakowała Efrin, aby w ten sposób skompromitować USA w oczach Kurdów lub doprowadzić do starć zbrojnych między USA a Turcją. Byłaby to dla Kremla sytuacja w której wszyscy wygrywają. Póki co Turcja boi się dokonać takiego kroku, zwłaszcza że jej postawa w kryzysie katarskim skonfliktowała ją również z Arabią Saudyjską, a ostatnie starcia w Jerozolimie doprowadziły do zamknięcia placówek dyplomatycznych Izraela w Turcji.
Turcja, idąc dalej tą drogą, zostanie zakładnikiem współpracy z Rosją i ewentualnie Iranem, przy czym na pewno nie zyska w tych krajach szczerych przyjaciół, a nawet lojalnych sojuszników. Ogłoszona na początku lipca decyzja o zakupie od Rosji systemu S-400 oznacza jednak, że Turcja tego nie rozumie. Wcielenie tego kontraktu w życie postawi całkowicie pod znakiem zapytania sens tureckiego członkostwa w NATO.