Komisja Rzeczypospolitej
Kto kłamie, ten rzadko widzi, że aby jedno kłamstwo obronić, musi wynaleźć dwadzieścia innych" - mawiał angielski pisarz Jonathan Swift, autor "Podróży Guliwera". "Kto robi ciemne interesy, ten rzadko widzi, że aby jeden lewy interes przeprowadzić, musi zrobić dwadzieścia innych lewych interesów" - tak mogłyby brzmieć słowa Swifta w ustach członków sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu.
02.11.2004 | aktual.: 02.11.2004 07:41
Najpierw komisja ds. Rywina, a teraz komisja ds. Orlenu dowodzą, że w świecie politycznego kapitalizmu jest tak jak w pogodzie: nawet ruch skrzydeł motyla w Brazylii może wywołać tornado w Japonii.
W aferze Orlenu ruchem skrzydeł motyla (przyznajmy, że pokaźnych rozmiarów) był udzielony we własnej obronie wywiad Wiesława Kaczmarka, byłego ministra skarbu, dla "Gazety Wyborczej". Jeśli przyjąć, że uruchomił on reakcję łańcuchową, komisja śledcza jest czymś w rodzaju reaktora jądrowego, w którym zabójcze reakcje (ciemne interesy) ostatecznie dają bezpieczną energię, czyli m.in. światło. Chyba nawet Roman Giertych nie spodziewał się, że komisja ds. Orlenu stanie się komisją ds. wszystkiego. Sprawa Orlenu okazała się czymś w rodzaju ruskiej (nomen omen)
baby, matrioszki, w której znajduje się kolejna, a w niej - następna. Tyle że tu jest odwrotnie - każda następna baba jest większa od poprzedniej.
Chcący lub niechcący komisja ds. wszystkiego zajęła się dotychczas: używaniem tajnych służb niezgodnie z prawem; politycznymi naciskami na prokuraturę i kondycją tejże; udziałem byłych funkcjonariuszy służb w życiu gospodarczym; kapitalizmem politycznym symbolizowanym przez tandem Kwaśniewski - Kulczyk; korupcją, której rozmiary powodują to samo co stan prokuratury; rosyjskimi wpływami, które jako żywo przypominają to, co działo się w wieku XVIII (tyle że ruble zostały zastąpione przez dolary), osobą prezydenta, który staje się w tej sprawie postacią kluczową, a wreszcie nie tylko charytatywną działalnością pani prezydentowej. Wyliczankę tę trzeba zakończyć, ponieważ zbyt długie akapity nudzą czytelników.
Krótki kurs osuszania bagna
Żeby pokazać genezę orlenowskiej komisji śledczej, trzeba się cofnąć do początków III Rzeczypospolitej. Od 15 lat średnio co dwa lata wybuchają afery, które mają wywrócić wszystko do góry nogami i - w rezultacie - ozdrowić chore od urodzenia państwo. Tak było w 1991 r. w związku ze sprawą moskiewskich pieniędzy (pożyczki od KPZR dla PZPR, przekazanej za pośrednictwem KGB) i rok później, przy aferze teczkowej Macierewicza (na liście agentów SB znalazła się duża część elity politycznej).
To samo mówiono o aferze ministra Jacka Buchacza (wyprowadzenie ze spółek skarbu państwa prawie 200 mln zł i takie ich rozdysponowanie, że nie można ich odzyskać) i sprawie Olina (oskarżenie w 1995 r. ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji). Wreszcie takie same zapewnienia padały po "wakacjach z agentem" (w 1997 r. dziennik "Życie" napisał, jakoby Aleksander Kwaśniewski spotykał się w 1994 r. z rosyjskim szpiegiem Ałganowem) i skandalu z finansowaniem kampanii wyborczej Krzaklewskiego (w 2000 r. m.in. Grzegorz Wieczerzak, były prezes PZU Życie, opowiadał, że państwowe spółki nielegalnie finansowały tę kampanię). Za każdym razem sprawą zajmowała się prokuratura, zapewniała szybkie jej wyjaśnienie i surowe ukaranie winnych. I za każdym razem (oprócz "wakacji z agentem") sprawę umarzano. O tym, że istnieje ciemna strona państwa, wiedział każdy, kto chciał, tylko jej istnienia nie można było udowodnić (jak przez wieki ciemnej strony Księżyca).
Posłowie - w przebłysku opamiętania i rzadkich chwilach kontaktu z rzeczywistością - doprowadzili do pojawienia się w 1997 r. w konstytucji artykułu 111, mówiącego, że "Sejm może powołać komisję śledczą do zbadania określonej sprawy". Dwa lata później przyjęto nawet ustawę o komisji śledczej. I na tym zakończyła się zasłużona działalność naszych legislatorów. A frustracja obywateli, którzy z bezsilnością patrzyli na bezkarność elit, rosła. Aż wybuchła afera Rywina i nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, powołano komisję śledczą. I już nic nie było takie jak wcześniej.
Antybiotyk demokracji
Komisji ds. Orlenu wróżono nędzny los. Sprawa miała być zbyt skomplikowana, by przykuć uwagę opinii publicznej, a tym samym odcisnąć piętno na sytuacji politycznej. Faktycznie, przesłuchania bywają zawiłe, a śledczy nie tak barwni jak Jan Rokita w komisji ds. Rywina, ale już teraz można zaryzykować twierdzenie, że komisja orlenowska będzie miała nieporównanie większą moc rażenia niż jej poprzedniczka. O ile komisja ds. Rywina używała broni konwencjonalnej, o tyle komisja orlenowska posługuje się bronią jądrową. Komisja ds. Rywina obnażyła ważny, ale niewielki wycinek rzeczywistości - styk polityki i mediów. Komisja ds. Orlenu, niczym kombajn w kopalni odkrywkowej, zrywa wielkie połacie terenu, odsłaniając podziemny świat, o którym do tej pory krążyły jedynie legendy.
Obie komisje mają zaciekłych krytyków, którym nie podoba się (albo których przeraża) ich potęga. Szturm na drugą jest mocniejszy, bo jest komisją do spraw wszystkiego i jej działalność jest bardzo bolesna. Komisjom zarzuca się wchodzenie w uprawnienia wymiaru sprawiedliwości, ujawnianie tajemnic państwowych, a nawet coś w rodzaju parlamentarnego zamachu stanu. Część tych zarzutów jest niedorzeczna, jak ten o "pełzającym przewrocie", ale można się już spierać, czy to dobrze, że tajne notatki wywiadu trafiają - via komisja - do mediów. Rzeczywiście, może to dezorganizować pracę tajnych służb. Tyle że jest to jedynie mało istotny skutek uboczny arcyważnego procesu uzdrawiania państwa.
Tradycyjne środki zawodziły. Rząd, administracja, prokuratura, wymiar sprawiedliwości, tajne służby nie radziły sobie z chorobą Rzeczypospolitej. Ba, same stały się chore! Aby je uleczyć, trzeba było wprowadzić coś w rodzaju demokratycznego stanu wyjątkowego. Bez niego mielibyśmy nie tylko kryzys państwa, ale przede wszystkim kryzys demokracji, który musiałby nastąpić, gdyby elity nadal udawały, że wszystko w Polsce jest w najlepszym porządku. - Komisja śledcza to ostatni bezpiecznik demokracji - przekonuje Roman Giertych. - Kiedy przepalą się i nie zadziałają wszystkie inne, pozostaje tylko ona.
Robert Mazurek
Igor Zalewski
Współpraca: Rafał Pleśniak