Komisja o wypadku śmigłowca: nie zadziałała lampka
Nie zaświeciła się lampka sygnalizująca oblodzenie silnika - ustaliła komisja badająca przyczyny wypadku rządowego śmigłowca. Nadal badane jest, czy silnik mógł się wyłączyć z powodu oblodzenia przy braku sygnalizacji.
Załoga śmigłowca nie miała informacji o możliwym oblodzeniu od służb meteorologicznych - poinformowała Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Członkowie komisji podkreślili, że jej prace potwierdziły, iż zachowanie pilota mjr. Marka Miłosza było "perfekcyjne".
"Nie było żadnego oblodzenia. Mam nalatane 3000 godzin, wiem, co to oblodzenie i wiem, co teraz mówię" - powiedział tymczasem w wywiadzie dla czwartkowej "Trybuny" pilot rządowego śmigłowca Mi-8 mjr Marek Miłosz, najciężej ranny, z urazami kręgosłupa i czaszki. "Gazeta Wyborcza" z 16 grudnia napisała, że "pilot nie włączył instalacji antyoblodzeniowej, a do oblodzenia doszło podczas lotu tak szybko, że nie zadziałała instalacja automatyczna".
"Jeśli nie włączyłbym instalacji przeciwoblodzeniowej, to nie można mówić, że instalacja automatyczna nie zdążyła zadziałać. Nie zadziałałaby, bo byłaby niewłączona. Ten, kto to pisał, nic nie wie o procedurach obowiązujących pilota śmigłowca. Nie można nie włączyć instalacji przeciwoblodzeniowej na śledzenie nie włączając podgrzewania odbiorników ciśnień powietrza. To z kolei nie jest możliwe bez włączenia tzw. AZS-u, czyli Automatycznego Zabezpieczenia Systemu. Ponieważ podgrzewanie odbiorników ciśnień było włączone, był także włączony system przeciwoblodzeniowy" - oświadczył w wywiadzie mjr Miłosz.
Major dodał, że to wszystko jest na jednej szynie i cała procedura jest ze sobą ściśle powiązana. "Nie można włączyć jednego, jeśli nie jest włączone drugie. Oprócz tego są czujniki zewnętrzne, które pracują równolegle z systemem automatycznym. One niejako dodatkowo informują pilota, że coś na zewnątrz się dzieje. Mruga wtedy duża, czerwona lampka na wprost głowy pilota. Musi on zareagować i włączyć system wspomagania instalacji automatycznej. Nie sposób tej lampki nie zauważyć" - wyjaśnił pilot w rozmowie z "Trybuną".
4 grudnia rządowy śmigłowiec po awarii obu silników rozbił się pod Warszawą. W wypadku zostali ranni premier Leszek Miller, szefowa jego gabinetu politycznego Aleksandra Jakubowska, dwoje pracowników Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów BOR, trzech pilotów i stewardesa. Po wypadku szef Sztabu Generalnego powołał komisję do zbadania jego przyczyn.