Kogo trzeba usunąć
Od 80 lat wrogowie Kremla giną z dziwnych przyczyn: od picia herbaty, otwierania paczek papierosów albo czytania gazet. Czy śmierć Litwinienki to najnowszy wyczyn fabryki trucizn odziedziczonej po KGB?
20.12.2006 06:00
W sekcji zwłok w Royal London Hospital wzięło udział aż trzech lekarzy. Jednego przysłał rząd Jej Królewskiej Mości, drugiego adwokat Mariny Litwinienko, trzeci, niezależny, patrzył na ręce dwóm pozostałym. Pracują w grubych kombinezonach, na głowach kaski niczym z "Odysei kosmicznej". Ciało na stole jest "brudną bombą". Zawiera dość polonu, by zabić setkę osób, a w całym Londynie jest już tuzin miejsc skażonych tym izotopem. 7 grudnia rodzina Aleksandra Litwinienki składa jego ciało na Highgate Cemetery. W betonowym sarkofagu i ołowianej, szczelnie zalutowanej trumnie.
W połowie grudnia liczniki Geigera dzwonią w hamburskiej dzielnicy Ottensen. W apartamencie przy Erzberger Strasse policja znajduje polon na pościeli, kanapie i krześle, ślady wskazują, że źródłem promieniowania był człowiek. Mieszkanie należy do Dmitrija Kołtuna - byłego agenta FSB i biznesmena, który w połowie listopada przyleciał do Londynu na spotkanie z Litwinienką. Niemiecka Służba Ochrony Radiacyjnej znajduje ślad trucizny w trzech kolejnych miejscach pobytu Kołtuna, jego była żona, teściowa i dziecko lądują w szpitalu.
Sam Kołtun leży w Moskwie, w szóstej klinice specjalizującej się w leczeniu chorób popromiennych. Jego rzeczywisty stan jest nieznany, podobnie jak drugiego napromieniowanego biznesmena, którego chcą przesłuchać Brytyjczycy. W wywiadach Kołtun zarzeka się, że sam jest ofiarą, a o polonie nic nie wiedział. Ale Scotland Yard i Bundespolizei są prawie pewne, że to on przywiózł do Londynu truciznę dla Litwinienki. - Za rok, dwa lub pięć lat umrą następne osoby, które miały styczność z polonem- mówi "Przekrojowi" Boris Wołodarski, były agent rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, dziś mieszkający w Londynie._ - FSB poświęciła dla tej akcji życie kilku ludzi, nie tylko agenta, który podał Litwinience truciznę. Już chociażby to pokazuje, że mentalność rosyjskich służb specjalnych nie zmieniła się od czasów Katynia._
Dioksyny: trąd na zamówienie
Przypadek Litwinienki to nie pierwsze otrucie wśród wrogów Władimira Putina. We wrześniu 2004 roku ktoś serwuje truciznę dziennikarce Annie Politkowskiej. Leci właśnie do Biesłanu, ma pomóc w negocjacjach z oddziałem czeczeńskich terrorystów, którzy zaatakowali szkołę. Na miejsce jednak nie dotrze - w samolocie Politkowska wypija herbatę, po której dostaje zapaści. Tym razem kończy się na ostrzeżeniu.
W tym samym miesiącu ciężką zapaść przechodzi Wiktor Juszczenko, wówczas kandydat ukraińskiej opozycji na prezydenta. W środku kampanii ciężko chory Juszczenko zostaje przewieziony do kliniki w Austrii. Toksyczna substancja atakuje cały organizm: przystojny dotąd polityk siwieje, wypadają mu włosy, jego twarz pokrywa się bliznami i zniekształcającym obrzękiem. Juszczenkę przebada 20 specjalistów, zanim padnie diagnoza: dioksyny. Przeżyje cudem.
Na początku grudnia tajemnicza substancja ścina z nóg Jegora Gajdara. Były premier Rosji promuje w Dublinie swoją książkę o kryzysie rosyjskiej demokracji. Po posiłku w stołówce uniwersyteckiej zaczyna krwawić z ust i uszu, po czym traci przytomność. Objawy ustępują po kilku dniach, ale lekarze nie potrafią powiedzieć, co je wywołało. Trucizny od dziesięcioleci są sekretną bronią Kremla. Już w roku 1921 Lenin tworzy specjalny oddział Czeka, tajne "laboratorium numer 12". Ma ono tylko jedno zadanie: wymyślać i doskonalić chemiczne metody zabijania. Gdy w 1934 pełnię władzy w ZSRR obejmuje Stalin, fabryka trucizn zyskuje kryptonim "Kamera" i przenosi się na Zaułek Warsonofiewski 11. Tu nastaną jej złote czasy.
Stara uliczka z wysokimi kamienicami mieści się zaledwie dwie przecznice od Łubianki, głównej siedziby rosyjskiej bezpieki. W 1938 kierownikiem "Kamery" jest biolog doktor Grigorij Majranowski. W środku Wielkiego Terroru zostaje wezwany na dywanik do samego Ławrientija Berii, spodziewa się wyroku śmierci. - Oficerowie NKWD skarżą się, że wasze trucizny nie są wystarczająco skuteczne - słyszy Majranowski od Berii. Drżącym głosem tłumaczy, że eksperymentuje na zwierzętach, więc nie może dokładnie przewidzieć, jak jego trucizny zadziałają na ludzi. -_ Co wam zatem przeszkadza eksperymentować na ludziach?_- pyta szef NKWD. Od tej pory na Zaułek Warsonofiewski trafiają dziesiątki więźniów politycznych, a w czasie drugiej wojny światowej - niemieckich jeńców. Wszyscy mają wyroki śmierci przez rozstrzelanie, ale żaden nie umiera pod ścianą. Ekipa Majranowskiego testuje na nich swoje wynalazki. Podaje trucizny w zastrzykach i w jedzeniu, serwuje w tabletkach, każe wdychać. Cyjanek, rycyna, cyklon B, pierwiastki
radioaktywne - pielęgniarki i lekarze obserwują efekty ich działania przez małe dziurki w ścianach cel, a wyniki skrupulatnie notują. Niektórzy więźniowie umierają od razu, inni w męczarniach, po wielokrotnym podnoszeniu dawek.
Eksperymenty pozwalają Majranowskiemu doprowadzić do perfekcji nie tylko same trucizny, ale także techniki ich podawania. Śmiercionośne substancje ukrywają w gazetach i długopisach, cygarach i paczkach papierosów. Gadżety jak z filmów o agencie 007, tyle że sowieccy agenci są prawdziwi, a ich narzędzia zabijają naprawdę. Najlepsze w 12 sekund.
Jednak nie szafuje się nimi - przywilej śmierci od rycyny czy cyjanku mają nieliczni, za to bardzo niebezpieczni wrogowie władzy. Stalin każe otruć syna Trockiego, Chruszczow z Berią według jednej z hipotez ordynują śmiertelną dawkę warfarinu samemu Stalinowi. Ale trucizny służą nie tylko do rozgrywek na szczycie. Jeszcze w październiku 1947 roku Chruszczow każe zabić greckokatolickiego biskupa Teodora Romżę, który potępia sowieckie bezprawie i prześladowania religijne na Ukrainie. Gdy zaaranżowany wypadek samochodowy nie przynosi oczekiwanego rezultatu, Romży zostaje w szpitalu zaaplikowana trucizna.
Po wojnie ofiarami trucizn KGB padają najczęściej "zdrajcy" - uciekinierzy na Zachód, którzy ośmielają się krytykować stamtąd ZSRR, agenci KGB lub GRU, którzy przeszli na stronę wroga, albo oponenci wewnątrz reżimu, którzy mogą być konkurencją dla władzy.
Rycyna: śmierć w parasolu
1978 rok. Gdy przywódca komunistycznej Bułgarii towarzysz Todor Żiwkow przyjmuje w Sofii paradę na 67. urodziny, w Londynie na moście Waterloo czeka na autobus szczupły mężczyzna o szpakowatych włosach. To Grigorij Markow - pisarz, bułgarski dysydent, dziennikarz BBC i osobisty wróg Żiwkowa. Na antenie radia nie zostawia na nim suchej nitki, mówi o dyktatorze, że ma maniery godne "wiejskiego policjanta", poczucie humoru "żałosne", a styl - "pompatyczny".
Na przystanku elegancki mężczyzna trąca Markowa koniuszkiem parasola. - O, przepraszam - mówi i pośpiesznie wsiada do czekającej na moście taksówki. Dla Markowa zaczynają się cztery ostatnie dni życia. Pierwszego czuje silny ból w prawej nodze, w miejscu, gdzie nieznajomy dotknął go parasolem. Markow ma tam czerwony ślad. Wieczorem gorączkuje. Drugiego dnia ból ogarnia całe ciało, Markow trafia do szpitala, wymiotuje krwią. Trzeciego stan dziennikarza jest krytyczny, czwartego dnia Markow umiera. Podczas sekcji zwłok patolog znajduje w nodze Bułgara maleńki śrut. A w organizmie ślady rycyny.
Śmierć Markowa to jedno z najsłynniejszych zabójstw zimnej wojny. I dowód na to, że Kamera zaopatrywała w sprzęt do zabijania nie tylko KGB, ale także służby bratnich krajów. W jaki sposób "bułgarski parasol" trafił z Moskwy do Sofii, wiemy z fragmentów tajnego archiwum KGB wywiezionego na Zachód przez byłego agenta Wasilija Mitrochina. Z prośbą o pomoc w likwidacji uciążliwych dysydentów zwrócił się do radzieckich przyjaciół Dimitar Stojanov, szef bułgarskiej bezpieki. Jurij Andropow, wówczas na czele KGB, wydał rozkaz: Dajcie Bułgarom wszystko, czego potrzebują. Nauczcie ich z tego korzystać i wyślijcie ludzi do Sofii, żeby ich przeszkolili. Resztę załatwią sami.
Służby bułgarskie były w bloku komunistycznym "jednostką do zadań specjalnych". Do Sofii prowadzą tropy wielu niewyjaśnionych zabójstw, z próbą zamachu na placu świętego Piotra włącznie. Zapewne z tego też powodu Bułgaria jest jedynym krajem wśród byłych demoludów, gdzie archiwa bezpieki pozostają tajne. Ustawę o ich otwarciu parlament przyjął dopiero 6 grudnia tego roku. Ale kulisów wielkich zabójstw na zlecenie KGB zapewne i tak nie poznamy.
10 woluminów akt dotyczących śmierci Markowa zlikwidował osobiście były szef wywiadu bułgarskiego generał Władimir Todorow. A to tylko drobny ułamek tego, co w ciągu ostatnich 15 lat zniknęło z archiwów służb specjalnych - mówi się nawet o 20 z 60 tysięcy woluminów. Co zawierały? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć szef archiwów Bożydar Dojczew. Gdyby żył. 17 listopada tego roku został znaleziony w swoim gabinecie z kulą w głowie. Władze Bułgarii podały ten fakt do publicznej wiadomości dwa dni później. Oficjalna wersja: samobójstwo. Tal: zabić i zmylić trop
Jednak tajemnice najpilniej strzeżone to takie, które na pozór w ogóle nie są tajemnicami. Wyzwaniem dla speców z "Kamery" było coś więcej niż wynalezienie trucizny szybkiej i skutecznej - szukali przepisu na taką, po której nie zostanie ślad. Nie było dla nich większej pochwały niż słowa wypisane na karcie zgonu ręką zachodniego patologa: "Śmierć z przyczyn naturalnych".
Ukraińscy nacjonaliści Stepan Bandera i Lew Rebet oficjalnie umarli na zawał serca. Prawdziwy powód ich śmierci wyjawił dopiero w roku 1961 agent KGB Bogdan Staszyński, który oddał się w ręce Amerykanów. Miał wtedy zaledwie 29 lat, a w KGB był już gwiazdą. To on postrzelił Banderę i Rebeta z broni rozpylającej cyjanek, który zatrzymuje pracę serca. Przed akcją Staszyński na wszelki wypadek wypróbował pistolet: poszedł do lasu i z bliskiej odległości wycelował do swojego psa. Zadziałało bez zarzutu.
Inny przykład to Nikołaj Chochłow, kolejny agent KGB, który przeszedł na stronę Zachodu. Na konferencji we Frankfurcie w 1957 roku źle się poczuł po wypiciu kawy. Lekarze stwierdzili lekkie zatrucie pokarmowe, ale na tym się nie skończyło. 10 dni później stan zdrowia Chochłowa gwałtownie się pogorszył, a objawy stały się przerażające: na twarz wystąpiły czarne i niebieskie guzy, oczy zaczęły wydzielać lepki śluz, włosy wypadać garściami, a ślina zasychać w ustach. Chochłow umierał i nikt nie umiał powiedzieć dlaczego.
Sekret laboratorium numer 12 odkryli wtedy po raz pierwszy amerykańscy lekarze ze szpitala wojskowego. KGB otruło Chochłowa specjalnie napromieniowanym talem. Jego wykrycie w trakcie choroby graniczy z cudem, bo właściwie dobrana ilość izotopu rozkłada się, w miarę jak zabija ofiarę. Po kilkudniowej transfuzji krwi i dziesiątkach zastrzyków Chochłow odzyskał przytomność. Przeżył.
Jednak Chochłow to wyjątek. Jurij Szczekoczichin, deputowany do Dumy rosyjskiej i zastępca naczelnego "Nowej Gaziety", w której pracowała Politkowska, zmarł w czerwcu 2003 roku z powodu "poważnej reakcji alergicznej". Podejrzewając otrucie, jego przyjaciele przeprowadzili własne dochodzenie. Ale zachodni specjaliści, którym pokazano dostępną dokumentację choroby (część została utajniona przez władze), doszli do sprzecznych wniosków co do przyczyn śmierci. Pewien jest tylko motyw: pół roku przed śmiercią Szczekoczichin ujawnił korupcję w biurze rosyjskiego prokuratora generalnego.
Medyczne dochodzenia to najczęściej wyścig z czasem, a do ustalenia trucizny prowadzi gąszcz tropów. Dobra trucizna to taka, która myli pościg - odwraca uwagę toksykologów od właściwego czynnika albo wskazuje na naturalne przyczyny zatrucia lub nagłą chorobę. Zanim lekarze ustalą prawdziwą truciznę, pacjent umiera, w najlepszym razie okazuje się, że na zastosowany specyfik nie ma antidotum. Po najlepszych nie zostaje ślad, dlatego liczby ofiar KGB-owskich trucicieli nie sposób dzisiaj oszacować.
Polon: miligram na trzy tygodnie
Jeśli za zabójstwem Litwinienki rzeczywiście stoi FSB, to reaktywacja laboratorium doktora Majranowskiego idzie najwyraźniej opornie. Zabójcy Litwinienki nie tylko zostawili wiele śladów układających się w ogromny drogowskaz do Moskwy, ale też wyraźnie przedobrzyli z dawką. - Otrucie można było przeprowadzić tak, że nikt by na nie nie wpadł - mówi "Przekrojowi" chemik John Emsley z Uniwersytetu Cambridge, autor książki "Historia trucizn". - Polon 210 jest łatwy do wykrycia tylko wtedy, gdy wie się, gdzie i kiedy go szukać. Litwinience podano około miligrama, co zabiło go w ciągu trzech tygodni. Gdyby dostał mniejszą dawkę, umarłby za rok, może dwa lata. Wówczas o polonie nikt by już nie pomyślał.
Ale na tak długie oczekiwanie zleceniodawcy najwyraźniej nie mogli sobie pozwolić.
Joanna Woźniczko