Kobieta opowiedziała nam jak dokonała aborcji. "Leki na poronienie kupiłam od dresiary"
Kiedy Paulina dowiedziała się, że jest w ciąży od razu wiedziała, że nie chce drugiego dziecka. Pigułkę "dzień po" mógł jej wypisać nawet weterynarz, ale nie znała żadnego. Kiedy dostała lek, było już za późno. Ciążę usunęła środkami na reumatyzm. Nam opowiedziała o szczegółach aborcji. - Wracamy do metod sprzed II Wojny Światowej - komentuje ginekolog.
10.01.2018 | aktual.: 10.01.2018 18:28
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Seks uprawiali w nocy, z piątku na sobotę. Po imprezie, po alkoholu, bez zabezpieczenia. Rano myśl, że trzeba zdobyć pigułkę nazywaną "dzień po", czyli antykoncepcję postkoitalną. W weekend trudno o receptę, a czas płynie. Lek należy zażyć w ciągu 72 godzinach od stosunku. - Receptę mógł wystawić lekarz pierwszego kontaktu, ginekolog albo nawet weterynarz, jeśli miało się jakiegoś zaufanego i zaprzyjaźnionego. Ja nie miałam – wspomina Paulina.
Dziecka z mężczyzną, z którym miała romans nie chciała mieć. Uważała, że nie jest na to gotowy, wystarczająco dojrzały. Poza tym miała świetny kontakt z synem z pierwszego związku. To na nim chciała się skupić.
Lek pomogła zdobyć siostra chłopaka, z którym kochała się Paulina. W ulotce przeczytała o możliwych efektach ubocznych. Plamienia, rozregulowany cykl, spóźniona miesiączka. Pigułkę połknęła w niedzielę, w pięćdziesiątej trzeciej godzinie od stosunku. O sprawie zapomniała.
Test ciążowy
6 tygodni później zauważyła, że zaczynają jej nabrzmiewać piersi. Tak samo, jak w pierwszej ciąży. - Dopiero wtedy skojarzyłam, że brak okresu nie musi oznaczać rozregulowanego cyklu, o którym czytałam w ulotce, tylko może to być ciąża - wspomina.
Zrobiła test. Wynik był pozytywny. Zapisała się do lekarza pierwszego kontaktu w przychodni rejonowej, żeby zrobić badania krwi. Mimochodem wspomniała, że chce się upewnić, żeby podjąć ostateczną decyzję co zrobi, jeśli rzeczywiście jest w ciąży. – I to był początek schodów – opowiada Paulina. – Lekarka odmówiła mi wydania skierowania na morfologię i kazała prosić o to ginekologa, a pierwszy wolny termin był za 3 tygodnie. Traktowała mnie z pozycji władzy i ewidentnie grała na zwłokę – dodaje kobieta.
Do lekarza poszła prywatnie. Badanie krwi i USG potwierdziły, że jest w 6 tygodniu ciąży. Lekarce powiedziała wprost, że nie urodzi tego dziecka. Próbowała dowiedzieć się, gdzie może dokonać zabiegu przerywania ciąży. Usłyszała jedynie, że powinna przemyśleć swoją decyzję, bo może jej później bardzo żałować, a ma szansę być szczęśliwą mamą. Wróciła do domu, odpaliła komputer i tam szukała informacji.
Poronienie za 500 złotych
- Od razu trafiłam na stronę organizacji międzynarodowej "Women on web", czyli "Kobiety w sieci" – wspomina Paulina. - Wpłacając cegiełkę na ich rzecz, w wysokości kilkudziesięciu złotych, mogłam dostać lek, który wywołałby poronienie, ale trzeba było na niego czekać około 3 tygodni, a nie chciałam zostać z myślą, że rozwija się we mnie nowe życie.
Zadzwoniła do koleżanki. Ta, skontaktowała ją z dziewczyną, która obiecała pomóc Paulinie. Umówiły się popołudniu w Łazienkach Królewskich. Przyszła z kilkuletnią córeczką i znajomą. Miała długie blond włosy, mocną opaleniznę z solarium, ostry makijaż, różowe tipsy. – Wyglądała jak typowa dresiara i wtedy pomyślałam, że to jest sprawa ponad subkulturami – mówi Paulina. Od "dresiary" dostała lek na reumatyzm z zaleceniem, żeby co 4 godziny łyknęła 4 tabletki. I żeby nie była sama w domu, kiedy będzie zażywać lek. Po trzeciej dawce miało wystąpić krwawienie, a następnego dnia miała stawić się w szpitalu i powiedzieć, że samoistnie poroniła. Za wszystko zapłaciła 500 złotych. – Pomyślałam, że mogłam poprosić babcię o receptę, taniej by mnie to wyszło, pewnie jakieś 20 złotych – podsumowuje Paulina.
Wieczorem zażyła pierwszą dawkę. Był przy niej chłopak, z którym zaszła w ciążę. – Po kilku godzinach zaczęło mnie męczyć jego towarzystwo i czułam, że chcę zostać sama – opowiada Paulina. – Zwinęłam się w kłębek na łóżku i tak przetrwałam noc. Miałam skurcze i bolało jak przy porodzie. Na przemian było mi zimno i gorąco. Jakbym miała gorączkę. Krwawiłam – przypomina sobie tamtą noc Paulina.
Łyżeczkowanie macicy
Następnego dnia wstała po 8 rano. Wzięła prysznic, zjadła niewielkie śniadanie, wsiadła na rower i pojechała do szpitala na izbę przyjęć. – Powiedziałam, tak jak sugerowała dziewczyna, która sprzedała mi leki wywołujące poronienie, że krwawiłam i straciłam ciążę – opowiada Paulina. – Nikt o nic nie pytał. Zostałam przyjęta na oddział, a na wieczór została zaplanowana operacja wyłyżeczkowania macicy, żeby usunąć z niej to, co zostało po niedonoszonej ciąży.
Ze szpitala wyszła następnego dnia o 14. Do domu wróciła na piechotę. Bolał ją brzuch po zabiegu, ale czuła ogromną ulgę. – Towarzyszyło mi jedynie przekonanie, że sposób w jaki to się stało był straszny, że to nie było normalne, że otarłam się o jakiś margines i pomyślałam, że kobiety mają, mówiąc brutalnie, przesrane – kończy Paulina.
- Wywołanie poronienia lekami do tego nieprzeznaczonymi może być groźne dla zdrowia - komentuje lekarz ginekolog. - Zażycie leków na reumatyzm mogło skończyć się krwotokiem, a także mogło mieć wpływ na przyszłą płodność. Tego typu postępowanie nie ma nic wspólnego z tzw. poronieniem farmakologicznym, gdzie stosuje się zupełnie inne leki. To jest taka sama metoda przerywanie ciąży jak sporysz czy łebki od zapałek przed II Wojną Światową. Dlatego dostęp do antykoncepcji postkoitalnej, czyli tzw. pigułek po bez recepty jest tak ważny, żeby zapewnić bezpieczną metodę antykoncepcji, choć nie zawsze skuteczną.