Kijów płacze, ale na kolana nie padnie. Nigdy!
Żenia patrzy, jak jego dom płonie. Matka kołysze w schronie dziecko, licząc, że zaśnie mimo wycia syren. A studenci właśnie odpalają kolejnego papierosa na barykadzie. Przedstawiamy Kijów i jego okolice w obiektywie fotografa Macieja Stanika, który dokumentuje wojnę w Ukrainie.
Czwarta nad ranem. Dworzec kolejowy w Kijowie.
Najpierw widać za oknem bezkształtną masę, po chwili wyłaniają się z niej zmęczone twarze. Pociąg ciężko dyszy, zwalnia i wreszcie zatrzymuje się przy peronie. Czas wysiadać. Godzina policyjna. Trzeba jak najszybciej dostać się do hotelu.
Na peronie tłum, większość gdzieś pędzi. Pociągi spóźnione najmniej o kilka godzin. Niektórzy co chwilę przebiegają przez tory na kolejne perony w nadziei, że wreszcie znajdą się na tym właściwym. Łudzą się, że za moment zobaczą w ciemnym tunelu dwa światła, a potem pchną metalowe drzwi, wejdą do pociągu, który zabierze ich do Lwowa.
Inni leżą na ziemi otuleni kocem albo schowani w śpiworach. Czekają.
Na pociąg.
Na bliskich.
Na poranek.
Na koniec wojny.
Hotel. Padasz na łóżko, ale nie pośpisz długo. O ósmej wyją pierwsze syreny. Zrywasz się, narzucasz coś na siebie i biegniesz do piwnicy albo schronu. Przed tobą dotarło tu już kilkanaście osób. Starsi. Młodzi. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Farba dawno wyblakła, ze ścian sypie się tynk. Żarówka oświetla grube kurtki i czapki na podłodze, czarną pleśń na suficie. Powietrze ciężkie jak pytania szeptane z ucha do ucha. "Co z nami będzie?"; "Dlaczego on to zrobił?".
Zwykle wychodzi się z piwnicy po trzydziestu minutach, ale w nocy nieraz kładziesz się na karimacie albo folii i po prostu zasypiasz. Za dnia warto między alarmami wyjść na chwilę przed blok, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Na samym początku inwazji trzeba było biec pod ziemię kilka razy dziennie, ostatnio trochę się uspokoiło.
Koniec alarmu. Pusta ulica. Ludzi najłatwiej spotkać przy aptekach albo sklepach spożywczych, przed którymi tworzą się długie kolejki. Zaczyna brakować coraz więcej produktów, największy problem jest z chlebem i wodą. Na każdym rogu barykady usypane przez członków obrony terytorialnej. Pytania o dokumenty, twardy wzrok, chwila ciszy. OK, możesz iść.
Stoją też na drogach między miasteczkami. Studenci, mężczyźni w średni wieku, starsi panowie. Odpalają papierosy na barykadach. Czasem rzucą jakimś żartem, ale są zdenerwowani. Szybkie ruchy, krótkie zdania. Gdy podjeżdża się do punktu kontrolnego, podnoszą broń i celują w samochód.
A teraz zamknij oczy i pomyśl o Kijowie. Co widzisz?
Bomby? Ciała? Czołgi? Samoloty?
Trwa wojna, ale życie to nie wiadomości telewizyjne. Żołnierzy widać najczęściej na Majdanie albo w dzielnicy rządowej. Nie na każdym skrzyżowaniu jeżdżą czołgi, nad głową rzadko przelatuje samolot. To nie znaczy, że jest bezpiecznie. Ostatnio jedna z rakiet trafiła w budynek, w którym mieściły się sklep, siłownia i hala do koszykówki. Cała frontowa ściana runęła, zginęło pięciu przechodniów. Dzień później podjechali jacyś ludzie w wojskowych ubraniach, zabrali ciała.
Ale żeby natknąć się w Kijowie zbombardowany dom, trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Wszyscy boją się o to, co będzie, jeśli Rosjanie okrążą stolicę. Idą od północy, zachodu, podobno też od wschodu. Dwa dni temu krążyła po mieście informacja, że w pobliskich Browarach krążyła rosyjska kolumna. Została zniszczona.
Czasem pojawia się w oczach ludzi strach, ale nie ma mowy o panice. Człowiek szybko przyzwyczaja się do wojny.
Gdy nad głową przeleci pierwsza rakieta, od razu chcesz biec do schronu. Później widzisz członków obrony terytorialnej na barykadzie, którzy ani drgną, nawet jeśli słychać wybuchy i strzały. Przywykli. Mieszkańcy Kijowa doskonale wiedzą, że w kilku innych miastach sytuacja jest dużo trudniejsza.
Na przykład w Mariupolu, Charkowie, czy oddalonym o 30 kilometrów od Irpieniu, gdzie toczyły się ciężkie walki. Widok ruin, ciągłe wystrzały, warkot aut z czerwonym krzyżem. Jeszcze dwa dni temu dworzec w Irpieniu tętnił życiem, dziś jest pusty.
Naprzeciwko torów stał dom Żenii. Trafił w niego pocisk artyleryjski.
Po drugiej stronie ulicy zbiera się kilku gapiów. Starsza kobieta lamentuje, oj, biedny Żenia! Reszta debatuje o wielkim nieszczęściu, które spotkało sąsiada. Sam Żenia chodzi wte i wewte, szukając kogoś, kto pomoże mu sprowadzić straż pożarną. W końcu się poddaje. Rozkłada bezradnie ręce, z oczu płynie tyle łez, że mógłby chyba nimi zgasić pożar.
Płomienie buchają coraz wyżej. A Żenia patrzy bez słowa, jak miejsce, które kochał, obraca się w popiół.
Relację fotoreportera spisał Dariusz Faron.