Katastrofa smoleńska. Paweł Lisicki: pierwsza polemika prezydenta i prezesa PiS?
Pewne jest, że nie można jednocześnie mówić o pojednaniu i wołać o sprawiedliwość, mówić o potrzebie wzajemnego szacunku - jak prezydent, i domagać się moralnego napiętnowania winnych - jak chce tego prezes PiS. Przyszłość pokaże, czy różnica w tonie przemówień skrywa głębszy podział, czy też jest efektem umowy i świadomego podziału ról, zgodnie z którym Jarosław Kaczyński obsługuje twardy elektorat, a Andrzej Duda zwraca się do wyborców bardziej umiarkowanych - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski.
11.04.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:14
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Szóste obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej miały charakter szczególny - pierwszy raz obchodzono je po przejęciu władzy przez PiS i po zwycięstwie Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Nic dziwnego, że z tak dużą uwagą oczekiwano przemówień Jarosława Kaczyńskiego i prezydenta. To co w nich uderza, to jednak zaskakująca różnica tonu. O ile o 17.00 w niedzielę Andrzej Duda wołał o wzajemne wybaczenie i pojednanie, to trzy godziny później, niejako odpowiadając mu, prezes PiS stwierdził, że "Polacy wielokrotnie mylili się, że przebaczali zbyt łatwo. Przebaczenie jest potrzebne, ale po przyznaniu się do winy i wymierzeniu odpowiedniej kary". Czy politycy podzielili się rolami w taki sposób, że Andrzej Duda odegrał rolę "dobrego", a Jarosław Kaczyński "złego" policjanta? Czy też, przeciwnie, pierwszy raz jesteśmy świadkami autentycznej różnicy w podejściu do najważniejszego dla tożsamości PiS faktu, jakim była tragedia smoleńska? Trudno wyrokować po kilku zdaniach, jednak wydaje się, że ta druga odpowiedź
jest bardziej prawdopodobna. Te dwa wystąpienia, najpierw prezydenta, a potem prezesa PiS, można byłoby zatem uznać za pierwszą publiczną polemikę.
To, co mnie uderzyło w wystąpieniu prezydenta, to pojednawczy ton. Nie tylko, że zaczął od słów o wzajemnym wybaczeniu, ale też nimi zakończył. Więcej - rzecz w wystąpieniach liderów prawicy rzadka - wyraźnie wspomniał o tym, że lecąca do Katynia polska delegacja składała się nie tylko z polityków PiS, ale że wszyscy, którzy znaleźli się wówczas na pokładzie samolotu byli dobrymi patriotami. Nawet jeśli posłużył się odniesieniem do ich światopoglądu, mówiąc o "wierzących i niewierzących" i nie wymienił wprost przedstawicieli innych partii - przecież na pokładzie był też kandydat SLD na prezydenta Jerzy Szmajdziński, Izabela Jaruga-Nowacka czy Grzegorz Dolniak i inni politycy PO - to i tak słowa te były swoistym przełomem. "To byli ludzie różnych opcji, byli wierzący i niewierzący. To była reprezentacja naszego narodu w najpełniejszym tego słowa znaczeniu" - mówił prezydent. Do tej pory takie przypominanie o ofiarach nie tylko z własnego obozu politycznego było w ustach polityków PiS rzadkie.
Po drugie musiało uderzać to, jak inaczej w obu przemówieniach - prezydenta i prezesa PiS - przedstawiała się kwestia odpowiedzialności. Andrzej Duda stwierdził, że "tragedia smoleńska, to co się przed nią działo i po niej, była wielkim, dramatycznym świadectwem bylejakości naszego państwa, złego rządzenia, błędów, wszystkiego tego, co w Polsce nigdy zdarzyć się nie powinno". To jednak coś całkiem innego niż twierdzenie, że tragedia była skutkiem spisku polskich i rosyjskich władz, efektem zaplanowanego i przygotowanego na zimno zamachu. W tym samym duchu prezydent mówił dalej, że morałem, jaki powinien płynąć z tragedii jest gotowość budowania "Polski rzetelnej, uczciwej i dobrze zarządzanej". "Niezgoda na bylejakość. Fachowość i uczciwość to wielkie zadania, którym ludzie władzy muszą sprostać i w których polskie społeczeństwo, polscy wyborcy powinni ich rzetelnie rozliczać" - to wzorcowe wręcz przemówienie państwowca, człowieka, który główną słabość państwa widzi w nieudolności, braku profesjonalizmu,
bałaganie, lekceważeniu procedur i niewydolności struktur.
Dzięki temu jednak Andrzej Duda mógł wezwać do wzajemnego wybaczenia sobie win. Skoro w katastrofie zginęli przedstawiciele różnych opcji politycznych, a bylejakość państwa była powszechną bolączką polskich rządów, to można było zaapelować o jedność, wzajemny szacunek i wybaczenie. Oczywiście, wszystkie te słowa były możliwe tylko dla kogoś, kto - jak to najwyraźniej jest w przypadku Andrzeja Dudy - nie wierzy w zamach z udziałem polskich władz. Dodatkowym znakiem potwierdzającym takie podejście był też dobór słów - nie jest przypadkiem, że prezydent mówił o tych, którzy zginęli, podczas gdy zgodnie z dominującą w PiS wersją mówi się o "poległych". Ta drobna różnica leksykalna ma ogromne znaczenie polityczne i emocjonalne. Tylko pozornie "zginąć na służbie Ojczyzny" jest tym samym co "polec". W tym drugim przypadku chodzi nie o przypadkową śmierć, ale o śmierć bohaterską w czasie walki, na froncie, w zderzeniu z nawałą nieprzyjacielską. Poległymi z natury rzeczy są żołnierze, ewentualnie ci, którzy jak oni
zginęli od kul lub razów nieprzyjaciela. Odnoszenie tego słowa do śp. Lecha Kaczyńskiego, co jest stałym elementem retoryki Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego sprawia, że nie tylko o żadnym wybaczeniu i pojednaniu na razie nie może być mowy; przeciwnie, takie wezwania zdawać się mogą przedwczesne i być przejawem kapitulanctwa.
Bowiem, i to jest różnica podstawowa, tak prezes Kaczyński jak szef MON najwyraźniej odrzucają tezę o tym, że odpowiedzialność za katastrofę ponosi "bylejakość państwa". Nie, w ich mniemaniu sprawcy są znacznie bardziej określeni, mają imię i nazwisko. Bez ich ukarania nie może być mowy o wybaczeniu. "Naszą pamięć chciano zabić, chciano zabić tą pamięć, bo jej się bano, bo za tą tragedię, niezależnie od tego, jakie były jej przyczyny, ktoś odpowiada, przynajmniej moralnie. I odpowiadał za to poprzedni rząd" - mówił z kolei przed Pałacem Prezydenckim prezes PiS. I dodawał, że chodzi o rząd Donalda Tuska. Na przebaczanie jest zatem zbyt wcześnie, twierdził prezes PiS, bo dopiero zaczęło się rzetelne śledztwo w sprawie katastrofy i nie wiadomo jakie będą jego wyniki. Wołanie też o przebaczenie może być nawet formą zwodzenia Polaków.
Wszystkie te uwagi są o tyle dziwne, że mimo braków ustaleń oficjalnego śledztwa Jarosław Kaczyński mówi o ofiarach tragedii jako o poległych. Podobnie musi zaskakiwać, że to, co ma być dopiero rzekomo ustalone już ogłosił wyznaczony przez Antoniego Macierewicza szef podkomisji badającej od nowa katastrofę smoleńską, Wacław Berczyński. Wprawdzie teraz próbuje rakiem wycofać się ze słów dla "Gościa Niedzielnego", gdzie stwierdził, że z "ogromnym prawdopodobieństwem, prawie z pewnością samolot rozpadł się nad ziemią" i utrzymuje, że mówił jedynie o prawdopodobieństwie, jednak mało to, eufemistycznie mówiąc, przekonujące. Pomysł, żeby "prawdziwe śledztwo", które według Jarosława Kaczyńskiego teraz się zaczęło, polegało na tym, że prowadzący je człowiek miesiąc po objęciu stanowiska będzie latał do mediów i opowiadał o swoich odkryciach ma się nijak do rzetelności, fachowości i profesjonalizmu, jest raczej przejawem wspominanej przez prezydenta "bylejakości państwa".
Pewne jest, że nie można jednocześnie mówić o pojednaniu i wołać o sprawiedliwość, mówić o potrzebie wzajemnego szacunku - jak prezydent, i domagać się moralnego napiętnowania winnych - jak chce tego prezes PiS. Przyszłość pokaże, czy różnica w tonie przemówień skrywa głębszy podział, czy też jest efektem umowy i świadomego podziału ról, zgodnie z którym Jarosław Kaczyński obsługuje twardy elektorat, a Andrzej Duda zwraca się do wyborców bardziej umiarkowanych. Oba wystąpienia byłyby wówczas przejawem harmonii. Tyle tylko, że sposób, w jaki zostały sformułowane wskazują raczej na zgrzyt, a nie na dobrze rozegrane przedstawienie.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski